To była moja trzecia wizyta na Tauron Nowa Muzyka Katowice. Wrócę tam jeszcze nie raz, bo ten festiwal jest magiczny. Tereny Muzeum Śląskiego idealnie komponują się z rozbrzmiewającymi tam dźwiękami – muzyką nową i dobrą.
Śpiewać każdy może
Festiwal otworzył przepiękny występ Rhye. Cieszę się, że jego koncert odbył się właśnie w NOSPR, gdyż miejsce to idealnie pasuje do tej stylistyki. Mike Milosh swoim prześlicznym głosem zaczarował to miejsce. Zachwyty nad wokalem słano również w stronę Ivo Dimcheva, któremu – choć gość póki co brzmi trochę jak wersja demo Kinga Krule – nie można odmówić potencjału w zakresie ciekawego songwritingowu. Ten intymny gig, choć nie był idealny, pozostawił parę miłych wspomnień. Myślę, że ten chłopak może jeszcze wrócić na Taurona, chociażby właśnie na koncert do NOSPR-u. Największe wrażenie z ekipy śpiewającej zrobił na mnie jednak Yves Tumor, czyli autor mojego ulubionego albumu 2018 roku. Sean Bowie był na maksa autentyczny w swoim występie. Jego ruchy sceniczne, integracja z publicznością, modulacje głosowe – wszystko przyprawiało o dreszcze i sprawiało, że jego koncert był przeżywaniem. Było słodkie r&b, była eksperymentalna elektronika, była psychodela, a momentami nawet noise. Yves czuł to, co chciał nam przekazać, i my to czuliśmy. Fascynujące przeżycie.
Czy to hip-hopy, czy to już rapy?
W tym roku nie sposób było nie zauważyć silnej reprezentacji hip-hopowej, do której należał sobotni headliner – Skepta. Spora część jego widowni przyjechała prawdopodobnie tylko na ten koncert. Absolutnie nie ma w tym nic dziwnego, bo obecnie to chyba najgłośniejsze nazwisko brytyjskiego rapu. Ten gig potwierdził klasę rapera: chłopak bez hypemana jechał rewelacyjne zwrotki i rozwalał najróżniejsze bity. Czego innego wymagać od MC? Jednak to The Mouse Outfit skradli mi serce. Ten dziewięcioosobowy kolektyw zaprezentował klasyczny hip-hop, ale przełożony na zupełnie nowy język. Te instrumenty, te zwrotki, ten vibe i energia – wszystko grało jak w szwajcarskim zegarku. Mówiono mi po ich występie na Hip-Hop Kempie, że są najlepsi jeśli chodzi o koncerty i… coś w tym jest.
Nu-jazz-pop
Nie do końca porwały mnie jednak występy spod znaku nu-jazzu i ambient popu. Jazzanova czyli mój pierwszy koncert na tym festiwalu, znudził mnie po dwudziestu minutach. Nie zrozumcie mnie źle, to nie było coś złego. Ja po prostu oczekiwałem czegoś innego od tego składu: większego nacisku na pierwsze, nu-jazzowe płyty, zaś mniej piosenkowości z ostatnich. Zdecydowanie większy niedosyt zostawił na mnie Apparat, który chyba trochę przekombinował z tą melancholijnością, momentami zahaczając wręcz o bezpłodne, nużące granie. Może to ten band? A może ja za bardzo pokochałem Saschę z występów z Moderat? A może było zbyt mało kameralnie i ta magia gdzieś się rozproszyła? Na pewno dam Apparatowi jeszcze jedną szansę, ale ze smutkiem przyznaję, że nie przeżyłem większego zawodu na tym festiwalu.
Legendy
Przyznam, że trochę bałem się występu grupy Kraftwerk. Mimo tego, że jestem fanem, wiedziałem, że z oryginalnego składu został tylko Ralf Hutter. Nie zagłębiałem się jednak wcześniej w wywiady, w których mówi on, że od wielu lat nie nagrywa nowej muzyki, tylko dopracowuje starą. To naprawdę było słychać! Nie dość, że ta muzyka przyszłości już w oryginalnych wersjach brzmi rewelacyjnie, to nowe aranżacje nadają jej nowego blasku. Do tego całe show, wizualizacje, struktura – wszystko tip top. Setlista zawierająca same najważniejsze utwory z przekroju całej kariery (ok, zabrakło może Neon Lights, ale c’mon, nie można mieć wszystkiego). Zarówno świeżo po występie, jak i teraz mogę przyznać, że to był koncert mojego życia. Nie stwierdzę tak co prawda o GusGus, lecz to również było świetne widowisko. Zawiodły warunki – wciąż nie wiem, dlaczego nie rzucono ich na większą salę. Muzycznie jednak było naprawdę udanie: można było poczuć się w latach 90., potańczyć, ale przede wszystkim obcować z muzyką elektroniczną wysokiej jakości.
Polska, biało-czerwoni
Istotnym punktem każdego Taurona, z czego bardzo się cieszę, jest polska reprezentacja. Po latach wrócił zespół Kamp!, tym razem w nowej, bardziej klubowej odsłonie. Jakkolwiek sam jeszcze się do niej nie przekonałem, tak zgromadziła mnóstwo osób. Wrócił również Jacek Sienkiewicz, tym razem w duecie z Atomem, aby zaprezentować aż pięciogodzinny set. Było bardzo dużo dobrego techno –zresztą ten, kto kiedykolwiek widział Jacka Sienkiewicza, ten wie. Prześliczny był też koncert Enveego, który wraz z całym bandem promował swój ostatni album Time & Light (polecam, to jedna z lepszych płyt zeszłego roku!). Przeuroczy był to widok, jak Maciek bawi się na scenie, dyrygując jednocześnie całym, maksymalnie spójnym zespołem. Tak trzeba grać muzykę elektroniczną na żywo! Zaintrygował mnie również Avtomat. Jego IDM-owe dźwięki były bardzo ciekawe i o tyle pokręcone, że szkoda było wyjść, aby nie przegapić czegoś ciekawego.
Imprezka, nie możemy przestać
Największym zaskoczeniem tegorocznej edycji jest dla mnie klubowy set HVOB. Ich studyjna twórczość jest dla mnie poprawna, zaś to, co zrobili na żywo… wyrzuciło mnie z butów. Porwali mnie w wir tańca – te kompozycje były tak melodyjne i taneczne, że nawet kiedy zrobiłem sobie przerwę, aby posiedzieć chwilę na leżaku, to nadal tupałem nóżką. Podobnie zresztą było na Neon Chambers. Kangding Raya cenię od paru lat. Miałem okazję widzieć go chociażby dwa lata temu na Tauronie i wiedziałem, że to dobra marka. Nie znałem jednak tego projektu, który współtworzy z Sighą, i muszę przyznać, że to połączenie naprawdę daje radę. Kawał eksperymentalnego, równie wyrzucającego z butów techno. Nie zawiódł też Roman Flugel oraz, na szczęście, Kornel Kovacs, który dwa lata temu zagrał na OFF-ie dość przewidywalny i monotonny set. Pamiętam też co nieco z setu Karen Gwyer. Zdecydowanie ciekawszy okazał się jednak Maceo Plex, który jako Mariel Ito zagrał stosunkowo szybki, rave’owo-IDM’owy set porywający do tańca. Jeśli chodzi o eksperymentalne techno, warto jeszcze wspomnieć o Bjarki, który spisał się na piątkę, serwując dawkę elektroniki bez trzymanki i wspomagając się ciekawymi wizualizacjami. Szkoda, że nie było mi dane pobawić się na Marie Davidson, gdyż po dziesięciu minutach zepsuł jej się sprzęt. Mam nadzieję, że, jak zapewniają organizatorzy, DJ’ka wróci do nas w niedalekiej przyszłości.
[fot. Damian Kramski / materiały prasowe, red. Agata Drozd]