Zbliżają się święta, ale ile można mówić o Kevinie albo udowadniać, że to właśnie miłość. A że to ostatni w tym roku wydanie „Kulturatora”, to pora chyba na małe podsumowanie. Początkowo chciałem przedstawić wam 10 najlepszych filmów roku, ale takich zestawień będzie w najbliższym czasie masa, dlatego zamiast tego zapraszam na moje subiektywne zestawienie 10 filmowych naj- odchodzącego roku.
Żeby jednak zacząć trochę świątecznie na miejscu dziesiątym ląduje „Najostatniejszy film Richarda Curtisa”, tego samego, który dał światu „To właśnie miłość” – czyli „Czas na miłość” . Niestety zapowiedź, że jest to ostatni film specjalisty od romantycznych komedii to albo chwyt marketingowy mający na celu uratowanie niezbyt udanego filmu, albo najsmutniejsza wiadomość tego roku – bo aż żal, żeby legendarny reżyser żegnał się takim filmem. Oby nie, panie Curtis.
Na miejscu dziewiątym zestawienia ląduje „Największe rozczarowanie tego roku”. „Wielki Gatsby” miał być trampoliną Leo Di Caprio do upragnionego Oscara, wielkim widowiskiem z wielkim rozmachem. Nie dziwi, że zaangażowany do projektu został nie kto inny jak Baz Luhrmann – specjalista od oczopląsowego montażu i filmowych teledysków – wszyscy mamy w pamięci „Moulin Rougue”. Niestety ze świetnie napisanej historii o niemożliwości awansu społecznego wyszedł kicz w postaci czystej.
Miejsce 8. – „Najlepsza rola roku”. Na otarcie łez – znów Leoś. Tym razem w „Django”. Właściwie to Waltz i DiCaprio ratują film. Od kiedy w dramatyczny sposób schodzą ze sceny oglądanie „Django” nie sprawia już przyjemności. Dlaczego wygrywa tutaj Leo mimo, że to Waltz dostał Oscara? Tutaj zgadzam się z redakcyjnym kolegą Rafałem Wyrzykowskim, który często powtarza, że po „Django” nie wie, czy Waltz jest dobrym aktorem, czy umie grać tylko na jedno kopyto.
Miejsce 7.- „Najbardziej kontrowersyjny film roku”. Tutaj laur pierwszeństwa należy się „W imię” Gosi Szumowskiej. Wszystko co związane z Kościołem jest ostatnimi czasy szeroko dyskutowane w mediach. Czasem wydaje mi się, że Kościół wyskoczy mi z lodówki. Dlatego bądźmy szczerzy – „W imię”, film o księżach-gejach musiał wskoczyć na to miejsce.
6. „Najfajniejsza bajka roku”. Tutaj trzeba było czekać na tę jedyną dość długo. Zaczęliśmy „Strażnikami marzeń”, w którym bajkowa hałastra świątecznych postaci ratuje świat. Pomysł z oklepującym złych gości kijem hokejowym zającem wielkanocnym niby spoko, ale zabrakło tu elementów skierowanych do młodszego odbiorcy, podobny problem mam z „Tajemnicami Zielonego Królestwa”, czyli takim „Arturem i Minimkami” w miksie z „Zaplątanymi”. Po drodze urodziło się jeszcze multum innych potoworków mniejszych wytwórni, ale król jest tylko jeden – Disney. Moim typem na ten rok jest „Kraina Lodu” – jest w niej wszystko co potrzeba: humor, piosenki, wątek miłosny rodem z „Zaplątanych”. Disney znów udowadnia – na niego nigdy nie jest się za starym, ani za młodym.
Numer 5. Najfajniejszy film science -fiction roku, chociaż film, o którym powiem równie dobrze mógłby trafić do kategorii „Najbardziej olana przez polską dystrybucję udowadniająca jej głupotę produkcja roku”. „The World’s End” tercetu Simon Pegg, Nick Frost, Edgar Wright to połączenie świetnego brytyjskiego humoru z fajnym, dynamicznym sci-fi i lawiną odniesień do klasyków gatunku. Zabawa gwarantowana od pierwszej do ostatniej sekundy. Nie widziałeś? Nadrób to przed końcem roku!
Cztery. „Laurka roku”. Tutaj to była dopiero konkurencja, zastanawiałem się nad „Piątą władzą”, „Lincolnem” czy „Moim biegunem”. Wygrywa jednak „Wałęsa”, głównie dlatego, że to produkcja z rodzimego podwórka, a po drugie za świetne role Więckiewicza i Grochowskiej i fantastyczną muzykę.
Numer 3. Najfajniejszy come-back roku. W tym roku wrócił Superman, wrócił Wolverine, wróciła wataha w trzeciej odsłonie „Kac Vegas” i wrócił Tony Stark w „Iron Manie 3”, wrócił Star Trek i John „Yippee ki yay” McClane z kolejną „Szklaną pułapką”. Najlepiej jednak powrócił na ekrany „Park Jurajski” w 3D. Są filmy, które się nie starzeją i basta.
Numer 2. „Królowa męskich serc, czyli najfajniejsza aktorka roku”. Nie mogło być inaczej – Jenny Lawrence. Może i dostała Oscara na wyrost, może nie robi szału biegając z łukiem w „Igrzyskach”, ale i tak jest tak pozytywna ze wszystkimi swoimi odpałami typu wywalenie się przy odbieraniu Oscara czy pytanie o to, czy jej włosy wyglądają jakby płonęły po przystawieniu głowy do ruchomego plakatu „Igrzysk Śmierci”. Ona jest po prostu fajna i zasłużyła na miejsce w moim męskim zestawieniu.
Numer 1. „Najbardziej wyczekiwana premiera roku”. Ta jeszcze przed nami „Hobbit pustkowie Smauga” na ekranach polskich kin 27 grudnia. Już odliczam dni, a Wy?