Odkąd Akademia ogłosiła nominacje, z języków filmomaniaków nie schodzi Leonardo diCaprio. Ludzie rozwodzą się na temat jego niedocenionego geniuszu, wyliczają prawdopodobieństwo otrzymania przez niego Oscara oraz tworzą dziesiątki sarkastycznych memów, które podkreślają odwrotnie proporcjonalny stosunek popularności aktora do docenienia go przez Akademię.
Z bólem serca muszę stwierdzić, że jeśli miałoby to ode mnie zależeć, nie zgarnąłby tej statuetki również teraz. Chociaż uwielbiam go całym sercem i byłabym w stanie własnoręcznie mu sto takich nagich postaci z mieczem wytopić – nie, nie tym razem. W tym roku zachwycił mnie Matthew McConaughey. Boję się tylko, czy to nie jest tak, że do perfekcji Leonardo już się przyzwyczaiłam i nie potrafię docenić, że po raz kolejny zagrał genialnie, a Matthew wygrywa u mnie dzięki elementowi zaskoczenia, bo nigdy nie spodziewałabym się po nim czegoś więcej niż głupkowatych uśmiechów i świecenia gołą umięśnioną klatą.
Po piętach obu panom depcze też Christian Bale. Wydaje mi się jedynym mocnym elementem w „American Hustle”. Wiecie, że Bale jest znany z drastycznych zmian swojej wagi, prawda? Minus 28 kilo do „Mechanika”, w kolejnym roku masa i rzeźba na potrzeby „Batmana”, zaraz znów minus 25 do „Operacji świt”, kolejny umięśniony Batman, dwa lata później okropnie wychudzony bokser w filmie „Fighter”, za chwilę trzecia część Batmana. A tym razem przybrał 18 kilogramów i w „American Hustle” wygląda – delikatnie mówiąc – nieapetycznie. A jednak stworzył kreację, której nie można nie przyklasnąć.
Uważam, że żadnej konkurencji dla pozostałych nie stanowi Chiwetel Ejiofor. W „Zniewolonym” nie przekonał mnie do siebie. Nie czułam tej postaci, nie polubiłam. Nie rozczulałam się nad jego ciężkim losem, nie dopingowałam w walce o wolność, nie cieszyłam się z sukcesów.
Bardzo podobała mi się za to kreacja Bruce’a Derna w „Nebrasce”. Starszy mężczyzna znika z domu. Wystarczy, że zniecierpliwiona żona na chwilę spuści go z oka, a ten już po raz kolejny wyrusza w podróż. Zatroskani synowie odnajdują go po kilku godzinach w różnych miejscach. „Co jest, tato?” – „Jadę do Nebraski. W Lincoln czeka na mnie mój milion dolarów”. Woody Grant – w tej roli nominowany Bruce – nie rozstaje się z bardzo cennym listem, który informuje go o wygranej. Nikt nie jest w stanie mu uświadomić, że to tylko zabieg marketingowy, mający na celu zwiększyć liczbę klientów zamawiających prenumeratę danego pisma. Zniedołężniały alkoholik wierzy w to, że pieniądze należą do niego i ani myśli porzucić plan o udaniu się do Lincoln w celu ich odebrania.
Początkowo wszyscy – żona, synowie – tylko na niego krzyczą. W końcu David daje za wygraną i zabiera ojca do Lincoln. Po drodze odwiedzają rodzinę, spotykają znajomych, rozdrapują rany z przeszłości, naprzemiennie zbliżają i oddalają się od siebie. Czarno-biała produkcja nie posiada charakterystycznych cech komedii, a jednak nie raz wywołuje w widzu uśmiech. Choć czasem jest to gorzki uśmiech.
Ale wróćmy do meritum. DiCaprio czy McConaughey? A może jednak Bale lub Dern? Proszę, tylko nie mówcie mi, że Ejiofor!