Kilku chłopców z rozwichrzonymi czuprynami, gitara elektryczna, bas, perkusja – oto najprostszy przepis na rockowy band. Do tego jakaś przypadkowa nazwa (wymyślona na przykład podczas patrzenia się z nudów na zdjęcie, zrobione w trakcie świętowania końca II wojny światowej), kilka nieszczególnie skomplikowanych kompozycji muzycznych – i można zacząć zdobywać serca, nie tylko niewieście. Przepis dobry, jak pokazuje historia rocka, okazał się równie skuteczny w przypadku zespołu Peace, który debiutanckim krążkiem „In Love” zamierza w sercach fanów gitarowych brzmień zagościć.
Peace tworzy czterech panów z Birmingham: bracia Harrison i Sam Koisserowie oraz Dominic Boyce i Douglas Castle. Najpierw wydali epkę „Delicious”, następnie w 2012 roku ukazał się oficjalny singiel „Follow Baby” i kolejny „Wraith”, zapowiadające pierwszy longplay, wydany w ubiegłym roku. Peace szybko okrzyknięto nadzieją i przyszłą gwiazdą indie rocka, stawiając obok The Maccabees czy Foals. Pytanie brzmi, czy wspomniana płyta chłopaków z Birmingham jest rzeczywiście aż tak dobra.
Wydawnictwo otwiera „Higher than the Sun” – jest dynamicznie, rytmicznie, świeżo. Z resztą, takich „świeżych” utworów na płycie znajdziemy co najmniej kilka: „Lovesick”, „Drain”, „Sugarstone” czy „Bloodshake” naprawdę idealnie nadawałyby się na typowo letnią, indie-rockową składankę. Głównie za sprawą świetnie prowadzonej perkusji (na tę warto zwrócić uwagę szczególnie w „Delicious”) i lekko leniwemu wokalowi Koissera. Moi faworyci, jeśli chodzi o kompozycje na „In Love”, to jednak inne utwory. Po pierwsze – singiel „Follow Baby”, głównie za sprawą wyrazistej sekcji gitarowej w tym kawałku. Oprócz niego „Float forever” – jak dla mnie muzyczna ilustracja do tytułu debiutanckiego krążka. Leniwie, delikatnie, może nieco banalnie – in love. Jeśli chodzi o warstwę tekstową, to wydaje się ona idealnie korespondować ze „słoneczną”, „miłosną” muzyką: „I don’t wanna go to school/I don’t wanna take the call/I just wanna be a fool and get lovesick with you” („Lovesick”) – ot, urocze, niewinne wyznania zakochanego chłopca ( może nie zawsze urocze i niewinne, gdyby przysłuchać się „Wraith”…).
Nie można stwierdzić, że płyty słucha się źle, wręcz przeciwnie – jest bardzo lekko, zgrabnie i „miłośnie”.
Nie można stwierdzić, że płyty słucha się źle, wręcz przeciwnie – jest bardzo lekko, zgrabnie i „miłośnie”. Krążek tworzy spójną całość, przyjemnie brzmi, okraszony nieco zmanierowanym wokalem Harrisona Koissera (mi osobiście bardzo przypominający głos Luke’a Pritcharda z The Kooks). Album jest w pewien sposób „letni”. Dla mnie osobiście także w tym negatywnym znaczeniu. Z Peace sprawa jest o tyle trudna, że na dobrą sprawę nie można się do niczego przyczepić, bo naprawdę słucha się tego dobrze. Dla mnie panowie z Birmingham nie stworzyli jednak nic nowego. Ot, kolejny, gitarowy band. Ale z drugiej strony – czego się od tego gatunku spodziewać? Podsumowując, jeśli ktoś ma ochotę zanurzyć się w miłości do indie-rocka, serwowanej przez czwórkę z Birmingham, bez oczekiwań na rewolucję muzyczną w swoich uszach (lub po prostu wprawić w wakacyjno-letni nastrój) – płyta jak najbardziej się do tego nadaje.
zdjęcie: nme.com