Zespół Hate, warszawska kapela, która ponoć z polskiego Deicide stała się stołecznym Behemothem wydała swój 7 album.
Recka będzie krótka, bo też nie ma się nad czym rozwodzić. Hate serwuje nam materiał solidnie kopiący po garach. To wystarczy.
Panowie weszli we wrześniu do studia Hertz (co już jest wystarczającą rekomendacją), by w przeciągu 3 miesięcy zarejestrować nową płytę – Erebos. Płytę, która jest naturalną kontynuacją drogi obranej kilka lat temu przez zespół Adama Buszko. Słuchając tej płyty, po raz kolejny będziemy mieć więc wrażenie – hej, nie gra tego przypadkiem też inny zespół znany ostatnio z TVN-u?
Bez marudzenia więc, dopóki Behemoth swojego brzmienia nie opatentuje to może ich kopiować 1500 kapel. Oby wszystkie robiły to tak jak Hate.
Faktycznie słuchając tej płyty niczego nowego nie da się uraczyć. Muzycznie Hate jest bardzo podobne do Behemoth – płytka klimatem, aranżacjami, wokalami, słowem wszystkim wydaje się bliźniaczym krążkiem The Apostasy z domieszką Demogid (wystarczy posłuchać Lux Aeterna na przemian z jak Slaying the Prophets Ov Isa łamane i Sculpting the Throne Ov Seth). Nawet nakładane po sobie wokale Adama, brzmią jak partie Nergala.
Panowie drepczą sobie scieżką utartą przez większych kolegów z Behemoth, chcąc niewątpliwie wpisac się w popularność takiego blackened death metalu z mnóstwem orientalnych smaczków. Pytacie czy to źle? Zależy jak na to spojrzeć – jeśli ktoś lubi muzykę pomorskiej bestii, to łyknie nowe Hate bez popity. Ci którzy poszukują każdorazowej oryginalności, w Hate jej nie znajdą.
Tak sobie myślę, że jeśli panowie nagrali by taki krążek w 2004 roku, to płyta bez wątpienia nazwana zostałaby monumentalnym dziełem. Dziś jednak, po kilku tego typu strzałach Behemoth, Hate wydaje się jedynie grać sprawdzone już patenty.
Mimo wszystko – ja tam kupuje taką muzykę, dobrego death nigdy nie za wiele.
Bez marudzenia więc, dopóki Behemoth swojego brzmienia nie opatentuje to może ich kopiować 1500 kapel. Oby wszystkie robiły to tak jak Hate.
Miłym zaskoczeniem jest dość duża przestrzeń aranżacyjna – panowie nie tłuką przez 50 minut tego samego, na płycie znalazło się miejsca na melodie, oddech, wolniejsze partie, akustyczne wstawki, solóweczki – słowem pełna swoboda.
Brzmieniowo – żadne zaskoczenie. Wojtek Wiesławski znów wycisnął ze studia Hertz siódme soki. Soczyste brzmienie, klarowne instrumenty, wszystko ładnie szyje do przodu – wyżerka na maxa.
Ode mnie 8,5/10 by Synu