Pierwszym utworem zespołu Moonrise, jaki kiedykolwiek usłyszałem, była autorska interpretacja kolędy. I gdyby nie to, że chodziło o niepopularną, polską kolędę nie uwierzyłbym, że słucham rodzimej produkcji. Zrodziły się sprzeczne uczucia – żal, że poznaję ten zespół w chwili wydania trzeciego albumu oraz radość, bo oto aż trzy krążki czekają na to aby je zagrać.
Kluczem do poznania historii zespołu są właśnie Klucze – wieś nieopodal Krakowa, w której żył i zgłębiał tajniki muzyczne Kamil Konieczniak. W domowym zaciszu składał własne nuty. W początkowym okresie Kamil sam był sobie sterem i okrętem. Niepopularny charakter rocka progresywnego utrudniał poszerzenie projektu o kolejnych członków. Multiinstrumentaliście udało się samodzielnie zarejestrować wiele utworów, z których część pojawiła się na debiutanckiej płycie „The Lights of a Distant Bay” (2008). Chętnych do nagrania pełnego materiału płyty, a także późniejszego koncertowania udało się znaleźć w grodzie Kraka. Mocne wejście na muzyczny rynek Moonrise został zauważony przez zagraniczne media. Największym sukcesem była wówczas nominacja do tytułu „debiut roku” we włoskim plebiscycie Prog Awards 2008.
Płyta z pewnością nie otwiera nowej furtki na polu rocka neoprogresywnego. Dostarcza jednak solidną porcję spójnej, przemyślanej i nastrojowej muzycznej podróży.
Początki zespołu Moonrise budzą skojarzenia z genezą grupy Porcupine Tree będącej początkowo autorskim projektem Stevena Wilsona. Z resztą analogii między tymi dwoma zespołami można by znaleźć więcej, zaś sami członkowie zespołu zdają się nie ukrywać fascynacji „Jeżozwierzami”. W muzyce Moonrise znajdziemy też dźwięki zapożyczone od Marillion czy Camel. Nie stanowi to jednak o słabości zespołu, lecz o świadomym czerpaniu najlepszych wzorców od niedoścignionych.
Płyta z pewnością nie otwiera nowej furtki na polu rocka neoprogresywnego. Dostarcza jednak solidną porcję spójnej, przemyślanej i nastrojowej muzycznej podróży. Nienaganny poziom techniczny muzyków jak i porządnie zarejestrowany materiał sprawia, że każde odsłuchanie krążka sprawia przyjemność. Dany instrument wysuwa się na pierwszy plan tylko wtedy, kiedy ma coś do „powiedzenia”. W odpowiednim momencie pojawiają się rytmiczne frazy syntezatorów znane nam z Marillion, czy świetnie „uszyte” grubą i długą nicią gitarowe sola przypominające rodzimy Lizard czy Riverside. Ciekawostką jest saksofon, którego nuty stanowią miłą niespodziankę w momentach, w których się pojawia. Nadaje on z lekka charakter smooth jazzu. Wraz z nowym wydawnictwem w zespole pojawił się też nowy wokalista Marcin Jajkiewicz, który z werwą dołączył do zespołu.
Co prawda na krążku nie znalazłem utworu, który mógłby stać się sztandarowym numerem albumu, ale za to żaden z nich nie odstaje też w drugą stronę. Całość materiału utrzymana jest na równym poziomie, co może być uznane zarówno za wadę jak i zaletę. Osobiście skłaniałbym się do zaliczenia tego zespołowi na plus. Powstał bowiem w ten sposób blisko godzinny, przyjemny dla ucha muzyczny pejzaż oraz pretekst do zwolnienia i zagłębienia się w myślach.