Machine Head to doskonale znana sympatykom nowoczesnego metalu formacja, mająca za sobą bez mała 20 lat doświadczenia w szerzeniu metalowej zarazy. Ciężka do jednoznacznego sklasyfikowania, post-thrash, groove czy nawet new wave of american heavy metalowa załoga po nieudanych romansach z nu metalem powróciła na łono ciężkich dźwięków w 2003 roku płytą Through the Ashes of Empires. Po drodze do dnia dzisiejszego udało się jeszcze popełnić chłopakom mistrzostwo świata w postaci niejakiej The Blackening, ale nie o tym ma być ta recenzja. 23 września ukazała się bowiem nowa płyta załogi z Kalifornii, która chcąc nie chcąc jest próbą zaatakowania poprzeczki ustawionej na niebotycznej wysokości w roku 2007.
Nowa płyta „Unto the Locust” strasząca z okładki tytułową szarańczą to krążek pod wieloma względami podobny do poprzedniczki – zarówno pod względem struktury utworów (kolosalnie długie kompozycje), ich zawartości (wieloelementowość) oraz brzmienia (nowoczesny sound mocno podbity sekcją rytmiczną). Wydaje się więc, że panowie wodzeni zasadą „nie zmieniania tego co dobre” postanowili po prostu nagrać The Bleckening II. Zasadnicze pytanie brzmi jednak – czy wtórne może byc lepsze od pierwowzoru?
Kwestia oczywiście retoryczna, dlatego tez Unto The Locust w zestawieniu z The Bleckening wypada gorzej. Co ciekawe, z każdym jednak odłuchem dystans między omawianymi krążkami znacznie się zmniejsza, co jest chyba największą zaletą tej produkcji.
Ciężko jest wytypować szczególne kompozycje składowe tej płyty – krążka słucha się wręcz jednym tchem mimo, że nie należy od do najkrótszych w dziejach.
Podobnie jak w przypadku przedostatniej płyty Amerykanie stanęli przed tytanicznym wręcz wyzwaniem – tworząc kompozycje trwające średnio sześć i pół minuty muzycy musieli zawrzeć w nich tyle pomysłów by utrzymać uwagę słuchacza przez cały czas trwania kawałków. Czy to się udało? Ba! Struktury utworów MH nauczyli się od samego wręcz Hitchcocka i zgodnie z jego najsłynniejszym stwierdzeniem każdy numer zapoczątkowany jest prawdziwą burzą, której moc potęguje się z upływem kolejnych minut. Znów mamy więc do czynienia z utworami zawierającymi zarówno powolne melancholijne melodie, jak i szybkie thrashowe partie, przebojowe, wpadające w ucho riffy przeplatane rewelacyjnymi zwolnieniami, walcowate przejścia zmieniające się w wyrywające z butów solówki – słowem Machine Head na 100%.
Ciężko jest wytypować szczególne kompozycje składowe tej płyty – krążka słucha się wręcz jednym tchem mimo, że nie należy od do najkrótszych w dziejach.
Osobną kwestią są sola gitarowe – to co Flynn stworzył wraz Philen Demmelem w ramach Unto The Locus to mistrzostwo świata w kategorii nowoczesny metal. Idealnie wpasowane w utwory, pięknie brzmiące, chwytają za bebechy sprowadzając słuchacza do parteru. Wystarczy posłuchać chociażby popisów gitarowych z zamykającego płytę „Who We Are” – dwuczęściowe solo najpierw przywodzi na myśl klasyczny heavy metal, by po krótkim wprowadzeniu zamienić się w klasyczną thrashową galopadę. Próżno szukać tu wyjątkowej technicznej wirtuozerii, jest jednak coś co przyciąga słuchacza dużo bardziej niż masa bezsensownych popisów kolejnych gitarowych masturbatorów.
Wokale Robba Flynna to również temat na osobny elaborat. Chłopak dwoi się i troi, śpiewa, wrzeszczy, ryczy, nuci, cedzi wersy przez zęby, pomrukuje, tworząc bardzo udane dopełnienie muzyki. Specjaliści od wokaliz mogliby może i czepiać się niuansów, ale nie od dziś wiadomo, że w tej muzyce emocje są dużo ważniejsze od techniki.
Przeszkodą w pełnym odbiorze tej płyty może być słuchanie jej przez pryzmat poprzedniego wydawnictwa. The Blackening góruje nad Unto The Locust przede wszystkim tym, że zostało wydane wcześniej i nowy krążek nie ma szans wywołać już takiej burzy jak poprzednik. Machine Head swoim 7 LP udowadniają jednak ponad wszelką wątpliwość, że ich wielki powrót nie jest dziełem przypadku, czy jedynie splotem wyjątkowo szczęśliwych okoliczności. Zespół zawdzięcza swoją dzisiejszą pozycję niebywałemu talentowi do grania nowoczesnego, bardzo przystępnego, ale nie pozbawionego najważniejszych znamion jakościowych metalu. Długo hartowała się ta stal, dziś tnie jednak z precyzją i siłą nieosiągalną dla wielu.
Wspaniała płyta.
9/10 by Synu.