Można by zacząć w stylu „Grzegorz Skawiński to jeden z najbardziej utalentowanych polskich gitarzystów”, ale truizmy zostawmy innym recenzentom. Muzyk znany zarówno z mocnego rockowego grzańska (O.N.A) jak i ciągot to plastikowych piersi (Kombii) wydał właśnie swój drugi solowy album, którego lektura skłoniła mnie do napisania poniższej recenzji.
Informacje o powstawaniu tego albumu nie zaprzątały za specjalnie mojej głowy. Uwagi nie zwróciła nawet powiększająca się co rusz lista gości, którzy potwierdzili swój udział na „Me & My Guitar”. Zaproszenie m.in. Jacka Królika, Marka Radulego, Piotra Łukaszewskiego, Jacka Polaka czy w końcu będącego nieustannie na fali Adama Darskiego poczytane zostało przeze mnie bowiem jako zwyczajny chwyt marketingowy, który miał na celu zwiększenie popytu na wydawany krążek. Wspomniany z resztą marketing i nastawienie na popyt to ostatnimi czasy główny wyznacznik twórczości pana Grzegorza, dlatego też sama produkcja jawiła mi się jedynie jako kolejna próba powiększenia zasobności portfela niegdysiejszego lidera zespołu O.N.A.
Tym krążkiem Grzegorz Skawiński przedłuża sobie mandat na granie różowego shitu, bez obaw o utratę tytułu „mimo wszystko to ciekawy i kreatywny muzyk”.
Ciekawość zwyciężyła jednak po raz kolejny zdrowy dystans i krążek trafił na mój audio – ruszt. Cóż, z tego miejsca chciałbym bardzo serdecznie mojej ciekawości podziękować. Bo oto sympatyczny muzyk będący bohaterem owej recenzji, którego twórczość od kilku lat ociera się o ramy muzycznego chłamu, nagrał naprawdę przyzwoitą – i co najważniejsze – szczerą i swobodną płytę rockową.
Krążek będący, zgodnie z zapowiedziami, hołdem dla gitarowych idoli autora (wśród których muzyk wymienia min. Jimiego Hendrixa, Steviego Raya Vaughana, Jeffa Becka, Jimmiego Page’a czy Ritchiego Blackmore’a) to niespełna 40 minutowa porcja bardzo sympatycznych, ciepłych, rockowych (i nie tylko, bo znalazło się miejsce także dla bluesa, hardrocka, synth popu, czy muzyki metalowej), zagranych z wyczuciem i (co tajemnicą nie jest) niecodziennymi umiejętnościami kompozycji.
Samą płytę cechuje dość duża rozpiętność i synkretyzm gatunkowy. Skawiński swobodnie (i co zasługuje na pochwałę) zgrabnie żongluje stylistykami, nie gubiąc przy tym ogólnej spójności muzycznej. Korzystając z terminologii kulinarnej można by rzec, że płyta ta to dobrze przyprawiony gulasz w miejsce rozlazłej i niedosmażonej jajecznicy (która mogła powstać przy nieostrożnej zabawie z zawartymi na płycie ingrediencjami).
Ciężki southernowy riff rozpoczynający „Ship of Fools” z miejsca zmusił mnie do sprawdzenia, czy przypadkiem nie zarzuciłem przez pomyłkę do odtwarzacza któregoś z krążków Black Label Society. Sama kompozycja wzbogacona o partie syntezatora, przeplatana niezłymi partiami solowymi zaostrza apetetyt na więcej.”New better world” zbudowana na podobnej strukturze miesza groove rockowe motywy z klawiszowymi wstawkami, dopełniając je nieodłącznymi partiami gitarowych solówek. „Last Thing” to z kolei ukłon w stronę bluesowych klimatów, w których jak się okazuje Skawiński też radzi sobie nie najgorzej. Popisem zaproszonych gości jest utwór tytułowy, w którym muzycy kolejno prześcigają się w solowych, gitarowych rajdach. Nie sposób się przy tym kawałku sczerze nie uśmiechnąć. 100% swobody i funu! Plus oczywiście kosmiczna wręcz instrumentalna sprawność.
„Return to Innocence” to spokojna, wyważona ballada, podobnie jak kolejny numer „Stratosphere” przywodząca na myśl twórczość Joe Satrianiego. „Strenght to carry on” – kolejny mocny punkt krążka przypomina trochę wariacje Devina Townsenda, 21- st Century Blues to natomiast Daft Punk na sterydach. Wieńczącej płytę kompozycji „Over The Mountain” nie powstydziłby się sam Brian May (kawałek utrzymany w stylistyce podniosłej, kosmicznej wręcz solowej ballady).
Równa, przyjemna, będąca niezłym zaskoczeniem płyta.
Cóż rzec, na zakończenie wypada chyba posypać głowę popiołem i oddać Grzegorzowi Skawińskiemu należną mu, wysoką notę. Miło jest dowiedzieć się, że mimo lat grania nastawionego na kasę, gdzieś tam w głowie bohatera omawianej płyty wciąż rodzą się pomysły warte uwagi.
Tym krążkiem Grzegorz Skawiński przedłuża sobie mandat na granie różowego shitu, bez obaw o utratę tytułu „mimo wszystko to ciekawy i kreatywny muzyk”. Obyśmy jednak na trzecią solową płytę tego gitarzysty nie czekali kolejnego ćwierćwiecza.
8,5/10 by Synu.