Jedno z pasm Tofifestu nosiło nazwę „Lokalizacje”. Zawierały się w nim krótkie formy wyrazu. Posłuchajcie, co warto obejrzeć.
Na pierwszy ogień poszedł teledysk grupy Variété. Tytuł utworu: „Piosenka kolonistów”. No cóż. Utwór mi się nie podobał, klip jak klip, czarno-biały, dobre kadry, dynamika, praca światłem, fajnie zmontowany, ale szału nie ma. Nie mam zamiaru poświęcać mu ani chwili dłużej, bo potrzebuję czasu na opisanie świetnego dokumentu o pewnym poecie-wędrowcu.
Drugim teledyskiem był wideoklip bydgoskiego zespołu Sellisternium do utworu „Running fight”. Mówię Wam – kosmos! Takiego misz-maszu rodzajowego jeszcze nie widziałam! Trochę zwykłych reportażowych ujęć starego rynku w kolorze, zaraz jakieś rozmazane czarno-białe pole, tajemnicze postacie. Gabinet, starszy mężczyzna w garniturze, na którego twarzy pojawia się czasami diabelska czerwona farba. Złowieszczo wyciąga wtedy język. Kamienie rozrzucone na polnej drodze, mocno wymalowana wokalistka z wyraźną szparą między zębami stojąca na tle drewnianej szopy, przeciągłe ujęcie błękitnego nieba, jakieś jezioro czy staw, zwyczajny facet w okularach i t-shircie w mrocznej i niepokojącej scenerii. Bardzo interesujący obraz, odszukajcie go w odmętach internetów.
Krótkometrażowy dokument młodej absolwentki UMK, Emilii Bilińskiej, która w amatorski sposób, kamerą GoPro, zarejestrowała swoją pracę w nowojorskim domu ortodoksyjnych Żydów. Film otwiera jedynie dźwięk. Widzimy ciemność i słyszymy, że gospodyni jest przerażona tym, że do jej toalety zostały wrzucone zapałki. Histeryzuje, że będzie miała powódź w domu.
Pierwszym obrazem, jaki widzimy, jest basen z lotu ptaka. Narratorka zaczyna po angielsku opowiadać, jak to przyjechała do Nowego Jorku i na pływalni otrzymała propozycję pracy. Po chwili widzimy jakiś pokój, kamera jest jakby ukryta w szafie. Narratorka opowiada dalej. Szafa się zamyka. Widzimy inny pokój. Kamera mogłaby być umieszczona w rogu pomieszczenia. I tak cały czas. Zero dynamiki. Przez kilka minut widzimy ten sam obraz i słyszymy opowiadanie. Czasem w kadrze pojawi się główna bohaterka. Myje podłogę czy odkurza schody.
Sprzątaczka opowiada, jak to dostaje od córki pracodawczyni jogurt waniliowy na lunch czy też odmówiono jej kawy. Bardzo dokładnie relacjonuje swoją pracę. Używa konkretnych nazw środków czyszczenia. „Umyłam podłogę zimną wodą z octem” czy „Umyłam wszystkie drzwi Ajaxem”.
Dowiadujemy się, że takie słowa jak szmata czy wanna brzmią tak samo po polsku i w jidysz. W wannie myje się naczynia. Generalnie szmata to najczęściej używane słowo w konwersacjach narratorki i jej pracodawczyni. Żydówka dziwi się, że jej służąca wie, co to kompot. Produkcję zamyka następujące zdanie: „Nie mogę się pogodzić z myślą, że miałabym wrócić do Warszawy”.
Kolejnym filmem był tegoroczny dokument pt. „Edward Stachura z tego świata”, który Teresa Kudyba zrealizowała w związku z 35. rocznicą jego śmierci. Na początku Stachura staje się dla nas wujkiem Edziem. Junior Stachura opowiada o tym, jak wujek oceniał jego wiersze i uczył go swoich piosenek. Później kuzyn Edwarda Stachury zapoznaje nas z jego dzieciństwem. Przyjechał taki ośmioletni Francuzik, widać było, że odstaje od innych, nawet włosy miał nie takie i podskakuje. No to chłopakom nie podpasował. Pobili się nie raz do krwi. Ale zawsze to było sprawiedliwe. Był jakiś sędzia, były jakieś zasady. Kiedy już się polubili, bawili się wszyscy w Tarzana. Stachura był świetnym Tarzanem! Małpi ryk opanował do perfekcji, miał Tarzanowanie w małym palcu!
Młodzi kuzyni marzyli, by uciec do Afryki. Stachura raz nawet schował się w skrzyni w porcie w Gdyni, jednak szybko go tam znaleziono i afrykański rejs nie doszedł do skutku. Dowiadujemy się też, że będąc w Meksyku, Stachura wyrzucił całe swoje honorarium, które właśnie otrzymał, przez okno. Ubodzy mogli zabrać tyle pieniędzy, ile chcieli. Z kolei bratanica Stachury przyznaje, że jej rodzice – jak to mówi – zawsze tak to pięknie twierdzili, że nie byli dla Stachury partnerami intelektualnymi do rozmowy, to był nie ten poziom. Tym bardziej jest dla niej zaskakujące i miłe to, że zauważał jej istnienie, że gdzieś tam o niej na papierze wspomniał.
Pada zarzut, że Stachury jest za mało w szkole. „Za moich czasów się o nim nie uczyło” – mówi sympatyk poety. A za moich uczyło – mówię ja Janas. Chociaż muszę przyznać, że bardziej poznałam go na zajęciach dodatkowych niż na tych obowiązkowych. Nie mniej jednak, Stachura jest w podstawie programowej. Ale na pewno nie poznałam go od tej strony. Dokument bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
Film jest wprost przepiękny. Na malownicze obrazy nie można się napatrzeć. Cudowne ujęcie Nieszawy nad Wisłą. Występujący w filmie mówili, że to właśnie tam Stachura ujrzał „Całą jaskrawość”. Wrażeniom wizualnym nieustannie towarzyszą Stachurowe piosenki. To niemalże film muzyczny. Śpiewa i gra na gitarze jego bratanek – Junior. Śpiewają młodzi ludzie, zafascynowani Stachurą, działający na polskim rynku muzycznym.
Ta produkcja to podróż po kujawsko-pomorskim. Oprócz wspomnianej Nieszawy pojawia się np. Ciechocinek, Aleksandrów Kujawski czy nasz Toruń. Jeden z bliskich Stachury mówi, że w Toruniu następowała dla poety „hibernatyzacja czasu”. Uwielbiał to miasto.
Wracając jeszcze do muzyki – słuchając piosenki zamykającej dokument – miałam ciary. Junior mówił, że to ostatni utwór, którego nauczył go wujek Edziu i jest to dzieło absolutnie wyjątkowe.
Ostatni dokument bardzo kontrastował z poprzednim. Nagle średniej jakości obraz, jakby nagrany komórką. Błędy ortograficzne w napisach. Tak, potrzebne były polskie napisy, ponieważ – mimo że po polsku – narrator mówił niewyraźnie. A narratorem tym był Tadeusz Gapiński. Od urodzenia zmagający się z chorobą ograniczającą jego sprawność malarz-amator. Film „Stać i malować bez końca” w ciągu 13 minut opowiada historię wyjątkowego samozaparcia i ogromnej pracy nad sobą. Pokazuje, jak pan Tadeusz radzi sobie ze sztalugami i przedstawia nam serię jego przepięknych pejzaży. Dowiadujemy się, że malarz-samouk marzy, żeby kiedyś wyrwać się na Bornholm, choćby na jeden dzień. Ma już zaplanowane jak to by było wyjechać o piątej czy szóstej rano pociągiem z Torunia, potem zdążyć na prom, a później to już tylko stać i malować. I jeszcze tego samego dnia wrócić. Marzy mu się też Toskania, południe Francji, wyjątkowo Nicea. Brak jednak funduszy. Serce się kraje, kiedy widzi się, jak wspaniałe są jego obrazy, a jak trudne jego życie. Pozytywnym akcentem jest podsumowanie, z którego odczytuję, że pana Tadeusza łatwo spotkać na co dzień gdzieś w mieście, portretującego uroki Torunia. Może będzie nam kiedyś dane się minąć…