Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest. Trzech wielkich reżyserów hiszpańskich. Film o głupiutkiej starej pannie, którą jej narzeczony „lubi tak jak się lubi psa albo chore dziecko”; film o kochankach, zabijających rowerzystę i nie tylko; film o zakonnicy, z którą wszyscy chcą spać. Posłuchajcie recenzji trzech niezwykłych produkcji, po które być może warto na pewnym etapie swojej dojrzałości kinematograficznej sięgnąć.
„Główna ulica” – 1956, reż. Juan Antonio Bardem
„Śmierć rowerzysty” – 1955, reż. Juan Antonio Bardem
„Viridiana” – 1961, reż. Luis Buñuel
Główna ulica
Miałam przyjemność bądź nieprzyjemność obejrzeć w Od Nowie… dziwny film. Czarno-białe zdjęcia, skaczący obraz, staromodna narracja, szumy. Myślałam, że to taki sprytny zabieg, jakieś wprowadzenie do fabuły. Chwila minęła zanim zorientowałam się, że tym razem weszłam na film z Tofifestowej serii Three Bs. Bunuel, Berlanga i Bardem – hiszpańscy trzej muszkieter… – reżyserowie! – którzy tworzyli w czasach reżimu generała Franco oryginalne satyry polityczne i społeczne.
Trafiłam na „Główną ulicę” tego ostatniego. Już pierwsze wielkie białe napisy pojawiające się na ekranie oznajmiły mi, na jakich to słynnych festiwalach film był doceniany. Cannes w ’55, Wenecja w ’56… No to będzie dobrze – myślę.
Tylko chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do tego, że dźwięk nie pokrywa się z obrazem. Współczynnik klatek na sekundę tak niski, że ruchy sa bardzo nienaturalne. Wiele fraz nietłumaczonych. O ile jeszcze z angielskim dałabym sobie radę, przy hiszpańskim miałam problem. Komicznie to wygląda, kiedy jeden z bohaterów udaje, ale to tak okropnie i nieudolnie udaje, że kopie pianino, czemu towarzyszy sztucznie dodany dźwięk, podczas gdy jego noga macha sobie gdzieś tam zupełnie obok. Z takich małych ciekawych niedoskonałości – jeszcze brak dźwięku widocznego zamaszystego klaskania w dłonie, tupania obcasów czy uderzania zwiniętą gazetą o ramię towarzysza. Ale – jak już mówiłam – do tego idzie się szybko przyzwyczaić i już po chwili cieszy się fabułą.
Naszą główną bohaterką jest stara panna, o której plotkuje całe miasto. Wszyscy już postawili na niej krzyżyk i wyrokują, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Generalnie, to to wyjątkowo niewdzięczna mieścina. Wszyscy wszystkich znają i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. W międzyczasie pada takie zdanie: „Jak ludzie zauważą Cię dwa razy z tą samą dziewczyną, od razu rozniesie się, że jesteście zaręczeni”. Mężczyzna, który wypowiada te słowa, dostaje zadanie bojowe od swoich znajomych. Ma się oświadczyć tej starej – o zgrozo! już 35-letniej – pannie. „Założę się, że pierwszy, który by się teraz pojawił, będzie przyjęty” – mówi jeden z koleżków.
Bardzo ciekawym fragmentem jest genialna gra spojrzeń odbywająca się w kościele. Przez kilka długich chwil na ekranie panuje totalna cisza. Na jej twarzy tak cudnie malują się wszystkie emocje. Napięcie, wyczekiwanie, podekscytowanie godne na zabój zadurzonej w koledze z klasy szesnastolatki. Jej piękna naiwna radość. I jego wyrachowany uśmieszek, satysfakcja z osiągniętego sukcesu, jakim jest jej zmieszanie.
Wraz z rozwojem akcji, obudził się we mnie tak okropnie ogromny żal nad bohaterką… Ona była tak zdesperowana! Podczas jednego ze spacerów opowiada i opowiada mu, jak to przez lata wszystkie ciotki męczyły ją pytaniem: „Isabelle, dlaczego nie masz narzeczonego?”. On milczy, a ona gada i gada. Wychodzi na jaw, że tak rozpaczliwie pragnie być już po ślubie, mieć dzieci.
Straciłam do niej sympatię, kiedy tak beznadziejnie, po same uszy zakochała się w Juanie. A on jest taki okropny! Kiedy już myślałam, że wyciąga z kieszeni pierścionek zaręczynowy – on tylko chciał zapalić papierosa. Zgłupiałam. Mówi o niej: „Lubię ją jak psa albo jak chore dziecko”. Nie chce się żenić z litości. Ona pyta: „Kochasz mnie?”, on odpowiada: „Uważaj pod nogi”. Ona : „Kocham Cię”, on: „Po co? Nawet mnie nie znasz”. On: „Nie jestem taki, jak sobie wyobrażasz”, Ona: „Nie muszę nic sobie wyobrażać. Kocham Cię”. I szczyt – mój faworyt. On: „Nie płacz”, ona: „Nie płaczę. Jestem zadowolona. Bo właśnie się pokłóciliśmy. Byłam tak szczęśliwa, że bałam się, że wydarzy się coś złego. Teraz jest mi przykro. Wyrównało się. Więc już się nie boję. Już nic się nie stanie”.
Nie wiedziałam w końcu, czy przez te wspólne długie rozmowy rzeczywiście się w niej zakochał czy dalej bawi się jej kosztem. A ona była tak rozanielona, tak żałośnie naiwna. Ale trzeba przyznać Betsy Blair zagrała rolę Isabelle genialnie. Wystarczy jej spojrzenie, uśmiech, roziskrzone oczy, żeby poczuć, co się dzieje we wnętrzu tej nieszczęśliwej istotki.
W produkcji pojawia się też kilka pięknych frazesów o prawdzie, honorze, sensie życia. Jeśli film ma obśmiewać absurdalne, staroświeckie konwenanse, to mu się udaje. Ale postawa rozegzaltowanej Isabelle niemiłosiernie mnie zmęczyła. Słyszałam też niepochlebne głosy z widowni. Film do obejrzenia, ale wydaje mi się, że jednak nie przetrwał próby czasu.
Śmierć rowerzysty
Cały festiwal jest podzielony na pasma. Jedno z nich – jak wyżej – nosi tytuł „Three Bs”. Pod tym skrótem kryją się nazwiska trzech hiszpańskich reżyserów: Luisa Bunuela, Luisa Garcii Berlangi i Juana Antonia Bardem. Panowie w swej twórczości obierali sobie za cel wyrażenie buntu wobec reżimu generała Franco. Tworzyli satyry polityczne i społeczne.
„Główna droga”, o której Wam opowiadałam, była wprost nieznośna. Do do granic możliwości naiwnej starej panny, z której fałszywy narzeczony okrutnie sobie żartował – nie sposób było czuć sympatii.
Kolejnym filmem z tej serii, który obejrzałam, jest „Śmierć rowerzysty”, również autorstwa Bardem. I tutaj „nasi” bohaterowie są „tymi złymi”. Niewątpliwie w tym przypadku relacja postać-widz może byś przyjemniejsza, ale równie łatwo szybko się do nich zniechęcić i stracić całą sympatię. Znowu mamy sytuację tragiczną, powtórnie każde rozwiązanie jest fatalne w skutkach.
Pewna para, jadąc samochodem, potrąciła rowerzystę. Kochankowie uciekają z miejsca wypadku. Nie mogą wezwać pomocy czy zabrać rannego ze sobą – przecież nikt nie powinien widzieć ich razem! Bo ona ma męża. Wysoko sytuowanego. O tzw. dobrym nazwisku. Majętnego, poważanego w towarzystwie. Jednak szybko okazuje się, że ktoś widział ich tamtego dnia razem w samochodzie. A to podły szantażysta! Chce pieniędzy! Ale co wie? O co mu konkretnie chodzi? Nagle sekret, który skrywali przez lata, osuwa się na dalszy plan. Czy nadal ważne jest, by nikt nie wiedział o ich romansie? Najistotniejsze, by nie wyszła na jaw prawda o tym, że zabili człowieka! Akcja nie posuwa się w jakimś zawrotnym tempie, ogólna sytuacja raczej się zauważalnie nie zmienia. Po prostu pomału doczołgujemy się do rozwiązania. Które trochę emocji rodzi. Nie to co w „Głównej ulicy”.
Po raz kolejny Bardem wytyka społeczeństwu, że trzyma się sztywnych reguł, które powodują cierpienie. I zdradza, ile człowiek jest w stanie zrobić dla pieniędzy, pozycji, wygodnego życia. Polecam. Warto obejrzeć tę produkcję, chociażby po to, żeby uświadomić sobie, jak bardzo jesteśmy różni – lub jak bardzo podobni do przedstawionych bohaterów.
Viridiana
Ostatnim filmem z serii „Mistrzowie: Three Bs – Buñuel, Berlanga, Bardem”, który widziałam, była historia pięknej, mądrej i pracowitej tytułowej Viridiany. Tym razem w roli reżysera Luis Buñuel. Film powstał w 1961 roku.
Najpierw na ekranie pojawiły się jakieś zakonnice. Nie za bardzo wiadomo było, o co chodzi, bo przez dłuższą chwilę polskie napisy były niewidoczne. No to tak sobie siedzieliśmy i słuchaliśmy hiszpańskiego. Kiedy w końcu poprawiono projektor, zobaczyliśmy zgrabne długie nogi. Należały właśnie do układającej się do snu Viridiany. „Posłała sobie na podłodze!” – panikuje służąca. – „Ma w walizce koronę cierniową!”.
Musiałam szybko zorientować się w sytuacji. Tak, Viridiana jest zakonnicą. Przyjechała teraz do bogatej posiadłości swojego wuja. Ten ciągle zachwyca się, jaka to ona jest podobna do swojej ciotki, jego żony. Wielkie nieba, czy on ją podrywa? Nie, chyba mi się wydaje.
Viridiana pomaga wujowi w gospodarstwie. I tak wkradają się elementy komizmu, np. kiedy zakonnica próbuje wydoić krowę. Ale jest też refleksyjnie. Wuj wyznaje, że ma nieślubne dziecko. Nie poświęcał dotąd uwagi swojemu synowi. „Masz mnie za potwora, prawda?” – pyta, jednocześnie pomagając bezradnej osie wydostać się z beczki pełnej wody, gdzie niechybnie czekałaby ją śmierć. Chyba jednak nie jest taki okrutny.
I nagle… Stało się! Tak! Walnięty wujaszek ubrał Viridianę w suknię ślubną swojej żony i opowiedział, że jej właścicielka umarła w noc poślubną mając ją na sobie. Już w tym momencie pomyślałam, że jest szaleńcem. Ale on się tej małej zaraz oświadcza!
Przerażona i zniesmaczona Viridiana postanawia oczywiście od razu wyjechać. Wuj i służąca podają jej jednak środek, po którym zasypia. Teraz leży bez znaku życia w łożu małżeńskim swojego wuja, mając na sobie piękną suknię ślubną ciotki. Obłąkany mężczyzna całuje nieprzytomne ciało. Jaki on jest głupi! Jaki nieskończenie głupi! Co on sobie w ogóle wyobraża?! No dobra, zdradzę Wam, że następnego dnia się powiesił. Nie mógł znieść myśli, że dopuścił się takiego grzechu.
Byłam bardzo sceptycznie nastawiona do tego filmu, bo… no, słyszeliście już, jakie były moje wrażenia po seansie innych hiszpańskich produkcji z tej serii. Tymczasem tutaj tyle akcji, a to dopiero połowa filmu! W dalszej części obserwujemy wspomnianego wcześniej syna wuja, który zamieszkuje w odziedziczonym majątku oraz Viridianę, zajmującą się bezdomnymi, chorymi, wyjętymi spod prawa, dla których organizuje w posiadłości przytułek.
Komedia wre! „Skąd wiesz, gdzie się podrapać, jak Cię swędzi, skoro jesteś ślepy?” – pyta jeden z wychowanków Viridiany kolegę. W tym czasie szczerbaty brudas paraduje w welonie ślubnym jej ciotki. Niewidomy rozbija swoją laską drogą zastawę, jakaś kobieta niecierpliwie potrząsa płaczącym dzieckiem. Pod nieobecność właścicieli, trwa w domu pańskim wielka uczta. W pewnym momencie zostaje puszczone do widza oko, bo biesiadnicy tworzą układ taki, jak na „Ostatniej wieczerzy” Leonardo da Vinci. Co to będzie jak syn wuja i Viridiana wrócą z miasta… Co będzie? Zobaczcie! W końcu „Three Bs” mnie urzekło. Główny bohater dał się lubić, a akcja zaskakiwała. To było bardzo dobre zakończenie Tofifestowego pasma.