Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Sfera Movie – za rękę z X Muzą. Wpadłam w „Furię”!

Nasze przytulne kino studenckie „Niebieski Kocyk”, działające w Akademickim Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa” coraz lepiej się sprawuje. Polska premiera najnowszego filmu Davida Ayera odbyła się zaledwie kilka tygodni temu podczas gali zakończenia Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Tofifest, a już w zeszłym tygodniu mieliśmy okazję po raz kolejny zobaczyć ten rewelacyjny dramat wojenny na ekranach naszego lokalnego studenckiego kina. Skorzystałam z tej okazji, choć nie byłam wolna od licznych obaw.

Przede wszystkim słyszałam, że „Furia” jest obrazem bardzo brutalnym. Moja redakcyjna koleżanka opowiadała, że wyszła z kina podczas seansu, a co więcej – nie była jedyną, która nie wytrzymała widoku przepołowionych ciał, powieszonych kobiet, ludzi znikających pod gąsienicami czołgów. Rozumiem to, sama kilka razy się skrzywiłam – zwłaszcza na początku, kiedy moja wrażliwość nie była jeszcze przyzwyczajona do tak wiarygodnych efektów pracy sztabu charakteryzatorów i scenarzystów. Ale według mnie nie należy przesadzać – jeśli oglądaliście już różnego rodzaju filmy wojenne, to i „Furia” nie będzie Wam straszna.

Moja inna obawa dotyczyła właśnie tematyki. Ileż można płodzić tych dramatów, których akcja rozgrywa się na polu bitwy? Wszystkie te „Czasy Apokalipsy”, „Łowcy jeleni”, „Helikoptery w ogniu”… Kiedy film się zaczynał, od razu poczułam mimowolne znużenie. A jednak okazało się, że „Furia” do dla mnie coś zupełnie nowego. Czołgi! Nie wiedziałam, że tak to wygląda. Pamiętam, jaka byłam zachwycona „Szeregowcem Ryanem”, który w końcu pokazał mi walkę inną niż ta na miecze w filmach kostiumowych. Albo „Wrogiem u bram”, który był morderczym dialogiem genialnych snajperów. Ale nigdy nie widziałam filmu opartego na działaniach wozów bojowych!

To mnie naprawdę wciągnęło! Wpadłam w to. Wpadłam w „Furię” i zatopiłam się w niej cała, rozkoszując się tym seansem. Wpadłam w cudownego Brada Pitta i – no dobra, powiem to – w jego przepięknie wyrzeźbioną klatkę piersiową. Wpadłam w świetne efekty specjalne, w niczego sobie fabułę, wpadłam w odrobinę hollywoodzkiego patosu, we wszystkie zwroty akcji, w nienawiść do hitlerowców czy w liczne zabawne fragmenty: żarty sytuacyjne i słowne.

Wśród głównym bohaterów znalazł się Shia LaBeouf. Pamiętacie tego chłopca? „Świat nonsensów u Stevensów”, później rola syna Indiany Jonesa, no i „Transformers” 1, 2, 3, 4, etc. Dobrze, że tym razem zorganizowano mu charakterystycznego wąsa, bo nie mogłabym się oprzeć wrażeniu, że patrzę na twarz piętnastoletniego dziecka. Nie znałam wcześniej żadnych jego kreacji zasługujących na pochwałę, więc pomyślałam, że musiał się nieźle nagimnastykować, żeby ktoś obdarzył go zaufaniem, pozwalającym mu na wcielenie się w rolę żołnierza o pseudonimie „Biblia”. Jestem jednak zdania, że poradził sobie znakomicie. Zniknęły wszelkie moje zarzuty kierowane w jego stronę.

Trochę rozczarowało mnie zakończenie produkcji. Miałam ochotę jednak na rujnujące poczucie pustki, do którego było w pewnym momencie blisko. Chciałam zderzenia z rzeczywistością z całą jego brutalnością. Jak na moje oko zakończenie jest jednak – mimo wszystko – „za szczęśliwe”. Wielu z Was na pewno zdziwi ta opinia.

To chyba nie jest film, po którym coś w nas zostaje. Który zmienia nasze postrzeganie świata i wspominamy go latami. Ale seans sprawia przyjemność. Dziwnego rodzaju przyjemność, daleką od tej, którą kojarzycie z uroczymi komediami romantycznymi czy ciepłymi dramatami obyczajowymi. Można mu zarzucać fragmentaryczne odrealnienie, może nawet – w odbiorze niektórych widzów – jakąś śmieszność, np. kiedy odważny i honorowy Brad Pitt pośród złowrogiego dymu, miota pociskami we wszystko wokół, znajdując się w centrum żółto-pomarańczowej poświaty. Jednak utrzymuję, że to kawał dobrego kina. Pamiętajcie, że macie możliwość polemizować ze mną za pomocą komentarzy do tego wpisu.


 

Wykorzystany utwór: Steven Price – Norman (Fury)