Macierzysta formacja, znanego szerszej publice z występów w Slipknot, Coreya Taylora wydaje swój 4 długograj. House of Gold & Bones Part 1 jest pierwszą częścią, zapowiedzianej przez zespół konceptualnej dylogii. Muzycznie to po raz kolejny klimaty ugrzecznionego, zmetalowanego hard rocka, przy którym można zrelaksować przywykłe do cięższych klimatów narządy słuchowe.
Krążek zapowiadały 2 single zaprezentowane przez zespół pod koniec sierpnia. Gone Sovereign/Absolute Zero to szybkie, żywe, motoryczne numery, idealnie definiujące nowoczesny amerykański hard rock. Jest przebojowo, odpowiednio zadziornie, choć oczywiście niezbyt ciężko, by wciąż można było płytę zagrać w radiu i pokusić się o miejsce na liście MTV Rocks.
Tam gdzie Stone Sour podkręca tempo jest dobrze, tam gdzie stara się wzruszać, materiał jest nijaki, pretensjonalny, zmanierowany i miałki. Ciężko nie odnieść wrażenia, że muzycy kapeli traktują swoją twórczość w kategorii produktu, który trzeba dopasować do potrzeb rynku.
Nie powiem, wymienione wyżej kompozycje zaotrzyły mój apetyt na muzykę znaną z „Come What(ever) May”, gdzie dominowało radosne, żywiołowe, rock’n’rollowe granie. Jak się jednak okazuje na nowym LP muzycy nie zrezygnowali również z ckliwych, rozczulających ballad, które w ostatecznym rozrachunku wypadają już niestety dużo gorzej.
Krążek pod tym względem popełnia błędy Audio Secrecy – tam gdzie Stone Sour podkręca tempo jest dobrze, tam gdzie stara się wzruszać, materiał jest nijaki, pretensjonalny, zmanierowany i miałki. Ciężko nie odnieść wrażenia, że muzycy kapeli traktują swoją twórczość w kategorii produktu, który trzeba dopasować do potrzeb rynku. Po jednym czy 2 mocniejszych momentach musi koniecznie nastąpić zwolnienie, ckliwa piosenka w którym Corey po raz kolejny stara się leczyć rozkołatane serca (swoje?) i słuchaczy. Lipa straszna.
Taki to właśnie dwubiegunowy materiał. Gone Sovereign, Absolute Zero, A Rumor Of Skin, RU486, My Name Is Allen czy zamykający album Last Of The Real, to numery jak najbardziej warte uwagi. Panowie szyją swoje, Corey wraca chwilami do znanych z pierwszych dwóch płyt Slipknot mocnych wrzasków, gdzieniegdzie wioślarze pokuszą się o krótkie solo – słowem ogień w szopie. Co z tego jednak, skoro 2 część materiału jest skrajnie nieciekawa. No, może za wyjątkiem kawałka Tired, który gdzieś tam jeszcze może zakołysać.
Ocena adekwatna do proporcji między dobrym i kiepskim graniem. Wciąż czekam na album, na którym mocniejsze ciągoty muzyków wezmą górę nad kalkulacjami i próbą wejścia w łaski dorastającej, szukającej tanich uniesień publiki.
6/10 by Synu.