The Maccabees zapamiętałem jako młodzieniaszków grających krótkie, skoczne i dosyć brytyjskie utwory, okraszone zabawnymi i niskobudżetowymi teledyskami. Tak było kiedyś.
Formacja z południowego Londynu to typ zespołu, którego twórczość słucham z przyjemnością, ale nigdy nie zagości ona w czołówce moich ulubionych zespołów. Kiedy usłyszę dokonania The Maccabees z debiutanckiego krążka, takie jak Toothpaste Kisses, First Love, czy Precoius Time, to z chęcią się do nich uśmiechnę, ale z drugiej strony nie mam żadnych wyrzutów sumienia z tego tytułu, że gdzieś w gąszczu wydawniczym przegapiłem Wall of Arms i Given to the Wild, czyli odpowiednio drugi i trzeci album brytyjczyków. Tym samym, po Marks to Prove It oczekiwałem czegoś lekkiego i przyjemnego, co będzie niezobowiązująco przewijać się w odtwarzaczu np. w drodze do pracy. Jednak już pierwsze dźwięki albumu zmieniły moje nastawienie.
Cztery minuty i trzynaście sekund – dokładnie tyle trwa Marks to Prove It, utwór otwierający płytę, który już od kilku miesięcy hula jako singiel promujący album. Dobry rytm, pędzące gitary i chwytliwy w swojej prostocie rif gwarantują dobre i bezpieczne otwarcie. I dokładnie po tych czterech minutach i trzynastu sekundach zrozumiałem, że pokocham ten album, ponieważ jako druga przywitała mnie Kamakura. Nazwa tej piosenki pochodzi od japońskiego miasta, w którym The Maccabees wystąpili przed kilkoma laty. I o ile nie mam pojęcia co wtedy wydarzyło się w ich życiu, o tyle chwała za to, że zaowocowało to tak znamienitym utworem. Zupełnie hipnotyzująca warstwa dźwiękowa genialnie podkreśla zarówno głos, jak i charakteryztyczny sposób śpiewania Orlando Weeks’a.
Najnowszy album The Maccabees sprawił, że czas zwolnił.
Świetnym dopełnieniem początkowej trójki jest melancholijno-niepokojące Ribbon Road. Jeśli w tym momencie ktoś poczułby się senny, to rozbudzenie gwarantuje Spit It Out, pokazując jak powinna rozwijać się piosenka. Po bardzo spokojnym, klawiszowym wstępie płynnie przechodzimy do wyraźnego motywu przewodniego, który na koniec przeradza się w, moim zdaniem, najbardziej charyzmatyczny koniec jeśli chodzi o pojedynczy utwór na płycie. The Maccabees udało się znaleźć złoty środek między takimi utworami jak najbardziej wpadające w ucho Something Like Happiness, a spokojnie kołyszącymi Silence i Pioneering Systems. Objawia się to szczegółach, które tworzą bardzo zgraną całość. Czy to nagłe szaleństwa w WW1 Portraits, czy akustyczny motyw przewodni w Slow Sun, nic nie jest tu zbędne, przypadkowe ani gorsze.
Tak się złożyło, że Marks to Prove It towarzyszył mi często w podróży. Pewnego razu, po zmroku, jadąc w kierunku Trójmiasta, zwróciłem uwagę na setki miejskich świateł przecinających noc. Wtedy najnowszy album The Maccabees sprawił, że czas zwolnił. I właśnie takich zwolnień życzę wam i sobie jak najwięcej.
Zdjęcie: materiały promocyjne