Rzadko jest tak, że zasiadam do pisania recenzji i nie do końca wiem od czego zacząć. Wydaje mi się, że będziemy podążać myślą, która narodziła się w mojej głowie po pierwszym przesłuchaniu In Dream – o co tutaj kurczę chodzi?.
Będę szczery, wydany w 2013 roku album The Weight of Your Love jest, moim zdaniem, zdecydowanie najbardziej wartościowym krążkiem Editors i nadal krąży w moim odtwarzaczu jako jedna z częściej granych pozycji. Odpowiednio surowy, utrzymany w świetnej konwencji i, przede wszystkim, rockowo świeży album był strzałem w dziesiątkę. Tym razem, Anglicy utwierdzeni w przekonaniu, że po licznych perturbacjach i przemeblowaniach nadal potrafią być zespołem, zaszyli się na szkockim odludziu i zasiedli do pracy nad nowym albumem.
Od momentu udostępniona singla No Harm było wiadomo, że In Dream będzie bliżej do In This Light and on This Evening, niż pozostałych, bardziej rockowych albumów. Utwór promocyjny jest również utworem otwierającym płytę i muszę przyznać, że jest do dobry wybór. W bardzo przystępnej formie dowiadujemy się, że na In Dream będą królować syntezatory, elektroniczne perkusje i naprzemiennie niskie i wysokie wersje wokalu Toma Smitha. Nie da się ukryć, że No Harm to jeden z jaśniejszych punktów na płycie, których nie ma aż tak wiele.
Idąc dalej napotykamy niezobowiązująco wpadające w ucho Ocean of Night, które bardziej pasowałoby mi do zespołów pokroju One Republic, oraz kolejne dwa bardzo mocne punkty na setliście Forgiveness i Salvation. Przy pierwszym z nich czuję się jak w domu, w końcu słyszę charakterystyczną dla Editors gitarę z dużą ilością pogłosu i ogólnie nie tęsknie za elektroniką. Natomiast Salvation jest już perełką samą w sobie. Świetne, nienachalne połączenie smyczków i syntezatorów, i do tego wbijająca się w refren gitara. Po prostu cudo.
Później nie jest już tak kolorowo. Dochodzimy do kolejnego singla Life is a fear i nieodpartego wrażenia, że mamy do czynienia z jakimś cover bandem Pet Shop Boys. Z tego utworu porywam tylko przejścia pomiędzy zwrotkami, a refrenem. Brnąc dalej, głupieję coraz bardziej. Kawałek The Law, który bez problemu wkomponowałby się w ścieżkę dźwiękową filmów pokroju Miasteczko Twin Peaks, to jeszcze nic. Szczytem jest dla mnie Our Love, brzmi tak jakby Scissor Sisters połączyli się z Depeche Mode i jakimś holenderskim didżejem. Muszę chwilę odetchnąć.
Sytuacje względnie ratuje wyraziste rytmicznie All the Kings, ale po nim wskakuje zupełnie bezpłciowe At All Cost. Zamykające płytę Marching Orders (wyłączając przydługi, trochę kościelny wstęp) ponownie przypomina, że ta płyta ma jednak jakieś punkty zaczepienia. Pojawia się editorsowa energia i bardziej wygląda to na eksperyment z koncepcją poprzedniej płyty, niż przejście na coś zupełnie nowego.
Koniec końców, In Dreams jest dla mnie płytą niewystarczająco dobrą, ale też nie złą. Na pewno ma kilka mocnych i wybijających się momentów, ale to zdecydowanie za mało żeby przekonać mnie do nowej, mam nadzieję nie permanentnej wersji Editors.
Zdjęcie: profil Editors na Facebooku