Ekscentryczny, kontrowersyjny, odważny i bezwstydny duet Skinny Patrini powraca z nowym albumem. „Sex” to tytuł ich drugiego wydawnictwa, na które czekaliśmy trzy i pół roku. Po debiutanckiej płycie „Duty Free” zespół współtworzył jeszcze sountrack do filmu „Galerianki” Katarzyny Rosłaniec. Teraz Anna Patrini i Michał „Skinny” Skórka nagrali niekonwencjonalny, ale całkowicie spójny krążek, który spokojnie może być naszym towarem eksportowym.
Wierni elektronice i punkowym nawiązaniom stworzyli jedenaście świeżych kompozycji, jednak w ich przypadku nagrania studyjne to nie wszystko. Duet słynie bowiem z bardzo widowiskowych przedstawień muzyczno – wizualnych. Ich kontrowersyjne stroje, ruchy i taniec na scenie powodują, że Skinny Patrini to nie tyle zespół muzyczny, co trupa teatralna.
Anna Patrini i Michał Skórka są przyjaciółmi już od czasów szkoły podstawowej, a współpracę muzyczną rozpoczęli w 2004 roku. Anna jest artystką nie tylko sceniczną, poza śpiewaniem zajmuje się fotografowaniem oraz projektowaniem strojów, wiele z nich można zobaczyć na koncertach oraz sesjach zdjęciowych duetu. Wiele elementów wchodzących w skład wizerunku zespołu przypomina rekwizyty rodem z sex-shopu i nie jest to żaden przypadek. Fascynacja sferą seksualną to jeden ze składników twórczości Skinny Patrini. W tym kontekście bardzo zrozumiały wydaje się być tytuł ich najnowszego albumu, ale pewnie wbrew oczekiwaniom wielu, nie determinuje on całego krążka. Owszem, jest zmysłowo, prowokacyjnie, a i tekst miejscami nie jest temu tematowi obojętny, ale to tyle seksu w „Sex’ie”.
„Sex” to album ocierający się wulgarną elektronikę. Jest stanowczo, zdecydowanie i z pazurem. Wszystkie kawałki są bardzo rytmiczne, a czasami spod dźwięków syntezatora wyłaniają się linie melodyczne. Tekst każdego utworu ogranicza się do kilku wersów, objętościowo podobnych do jednej zwrotki przeciętnej kompozycji. Z jednej strony wydawać by się mogło, że Skinny i Patrini poszli na łatwiznę, ale zbudowanie utworu na kilku linijkach tekstu tak, żeby brzmiał dobrze, a tak dzieje się na tej płycie, też jest chyba swego rodzaju wyczynem. Niestety o warstwie merytorycznej albumu nic dobrego raczej powiedzieć nie można. Może tylko tyle, że bardzo dobrze się stało, że zespół zarzucił język ojczysty na rzecz niezawodnego angielskiego. Zazwyczaj lubimy, gdy młode polskie zespoły nie uciekają do tekstów obcojęzycznych, jednak w tym wypadku chwała im za to. Obawiam się bowiem, że po polsku brzmiałoby to tak, jak ostatni krążek Agnieszki Chylińskiej.
Bardzo przyjazny to album jeśli chodzi o łatwość słuchania. Jest równo, spójnie i po kolei. Nie ma niczego na siłę, żadnego elementu nie jest za dużo, ani za mało. Taki to elektroniczny chillout, z seksownym wokalem i przyjemną muzyką, nieprzeładowaną syntezatorem, a nawet udekorowaną brzmieniem gitary. Polecam słuchać w całości, żeby oczyścić głowę, złapać rytm i na nowo zakochać się w elektronice.