Podczas gdy rok temu najbardziej interesowało mnie Tofifestowe pasmo „Zjawiska: Nordic Nor”, w tym roku podobne klimaty miałam nadzieję odnaleźć w „Kinie islandzkim”. Nie zawiodłam się. To filmy specyficzne, ale nie pozwalają przejść obok siebie obojętnie.
Kino północy – nie tylko islandzkie – ma w sobie urzekającą prostotę. Szczerość i bezpośredniość. Co za tym idzie – brutalność, wulgarność. Próżno szukać w nim afirmacji piękna, a już na pewno nie delikatności, wrażliwości – tym bardziej słabości. Twórcy zdają się być chłodni jak poranne islandzkie powietrze i szorstcy niczym zziębnięta nieurodzajna ziemia leżąca u stóp dawno nieaktywnych islandzkich wulkanów. Takie wydają mi się być trzy filmy, które – mimo wszystko – pragnę polecić.
- „O koniach i ludziach”, reż. Benedikt Erlingsson (2013) – moja ocena: 7/10.
Film jest piękny i okropny. Na tle malowniczych krajobrazów przemyca relację przykrych wydarzeń. Zakrawa o czarną komedię. Wydarzenia w nim przedstawione są tak absurdalne, że niejednokrotnie prowadzą do śmiechu. Za każdym razem jednak widz uświadamia sobie, że daną sytuacją nie rządzi żaden paradoks. Że tak naprawdę nie ma w niej niczego nadzwyczajnego. Że może być prawdziwa. Więcej – jest prawdziwa, takie rzeczy się zdarzają.
Obraz jest plątaniną pozornie niezależnych od siebie wątków. Wszystkie epizody mają jednak wspólny punkt odniesienia. Akcja toczy się w małej mieścinie, a w życiu mieszkańców, których obserwujemy, znaczącą rolę odgrywają konie. Każdy jest inny – jak człowiek. Okazuje się, że jesteśmy w stanie przypisać im konkretne cechy charakteru. Określić, które zwierzę polubiliśmy, a z którym nie chcielibyśmy mieć do czynienia. Przestają obchodzić nas ludzie i pozwalamy, by twórcy filmu przerzucali nas z wątku do wątku, jak im się to żywnie podoba. Brutalnie, bez czasu na zastanowienie. Nieważne, że postać, której losami zajmowaliśmy się przez kilkanaście ostatnich minut, właśnie umarła. Zmiana ujęcia, kolejny koń, następna historia.
Brutalność, naturalizm. Brzydota, wyrachowanie, wnętrzności, krew, seks, śmierć. Właściwie wydaje mi się, że część tego opisu swobodnie mogłabym wykorzystać przy pozostałych dwóch filmach – tak są sobie pod pewnymi względami podobne.
- „Paryż Północy”, reż. Hafsteinn Gunnar Sigurðsson (2014) – moja ocena: 7/10.
Znajdujemy się w niewielkim islandzkim miasteczku, właściwie wiosce. Poznajemy tutejszego nauczyciela, który utrzymuje wyjątkowo bliskie relacje z jednym z uczniów. Okazuje się, że chłopiec jest synem kobiety, z którą romans Hugi właśnie zakończył. Nie przeszkadza mu to jednak w dalszym ciągu uczęszczać na terapię dla alkoholików, w której oprócz niego uczestniczą jeszcze tylko ojciec dziewczyny oraz jej były mąż, ojciec chłopca.
Nie przeszkadza mu, że obaj mężczyźni doskonale wiedzą, o kim mówi, kiedy wspomina Ernę podczas terapii. Nie przeszkadza mu, że miejscowość jest tak mała, że właściwie wszyscy wszystko wiedzą. Że towarzysze krytykują jego słabości, a tak naprawdę po kryjomu wciąż oddają się nałogom, z którymi teoretycznie postanowili walczyć. Nie przeszkadza mu, że obsesyjnie wydzwania do swojej byłej dziewczyny, która zostawiła go i wyjechała do Portugalii. Całe dnie spędza na nauce portugalskiego i bieganiu, ewentualnie gra w piłkę z synem Erny.
Chyba nie przeszkadza mu nawet, że odwiedza go autorytatywny schorowany ojciec. Próbuje ułożyć mu życie, wprowadza zmiany, wciąż czyni kąśliwe uwagi i uwodzi Ernę, chociaż wie o romansie syna z dziewczyną.
Nie ma tabu. Znów są seks, ćpanie i przemoc.
- „101 Reykjavík”, reż. Baltasar Kormákur (2000) – moja ocena: 8/10.
Tytuł oznacza kod pocztowy. Pod tym adresem znajdziemy Hlynura, który jest najgorszą z możliwych wersji darmozjada bez perspektyw. Nie robi nic. Nie uczy się, nie pracuje, a ma już swoje lata. Żyje w mieszkaniu matki, która wyciera go, gdy ten wyjdzie z wanny czy podsuwa mu do przymierzenia nowe majtki. Hlynurowi oczywiście i tak nigdy nic nie pasuje i chciałby, żeby w końcu dano mu spokój.
W domu chłopak tylko je lub siedzi przed komputerem. Wydaje się być ofiarą losu. Kiedy jednak wchodzi wieczorem do klubu – a bywa tam częściej niż często – przybiera pozę króla życia. Pije, ćpa i uwodzi kobiety. Obchodzi się z nimi jak z zabawkami. Wykorzystuje Hofi, która jest w nim zakochana i w środku nocy wychodzi bez słowa.
Zbliżają się święta bożonarodzeniowe. Matka zaprasza do mieszkania swoją nauczycielkę flamenco. Niesamowita Lola Milagros uwodzi z ekranu. Odtwórczyni tej roli – aktorka Victoria Abril – ma w sobie wszystko: piękną twarz, figurę, charyzmę, stanowczość, magnetyzujące oczy i ten seksowny zachrypnięty głos.
Kiedy matka wyjeżdża na Sylwestra, pozostawiając Hlynura i Lolę samych – sytuacja zaczyna się komplikować. Jakby już biedny chłopak nie miał wystarczająco dużo problemów! Już i tak Hofi nie daje mu spokoju, utrzymując, że jest z nim w ciąży.
Film ponownie nie cofa się przed niczym. Nie zna pojęcia tabu i podsuwa widzowi wszystko na talerzu, wyraźnie. Absurdalna sytuacja, w której znajdują się Hlynur, Lola i matka Berglind jest tak genialna, że musiała na mnie zrobić wrażenie. Obraz jest na tyle zgrabnie poprowadzony, że oglądałoby się go przyjemnie nawet jeśli byłby o niczym. Tymczasem fabuła jest tak niedorzeczna, że nie sposób nie przystanąć i nie zastanowić się nad nią, nie podjąć jednak próby odnalezienia w tej farsie głębszego sensu.
Mam nadzieję, że powyższe opisy nie są zbyt zniechęcające. Seanse te naprawdę stanowią po prostu rozrywkę, a dodatkowo można z nich wyciągnąć przydatne wnioski.