„Bliski Daleki Wschód” okazał się moim ulubionym pasmem tegorocznego Tofifestu. Nie rozczarował mnie żaden z seansów. Najbardziej podobało mi się, kiedy uświadamiałam sobie, że rzeczywiście ten Wschód jest bardzo bliski.
- „Mustang”, reż. Deniz Gamze Ergüven (2015) – moja ocena: 8/10.
Poznajemy pięć ślicznych i wesołych sióstr. Dziewczynki mieszkają w małej wiosce na północy Turcji. Nie różnią się zbytnio od europejskich nastolatek. Lubią słuchać muzyki, opalać się w skąpych strojach, wygłupiać się ze znajomymi.
Przychodzi jednak moment, że nieżyczliwe plotki wścibskich sąsiadek stają się dla opiekunów dziewczynek ważniejsze od potrzeb i pragnień sióstr. Dom zamienia się w twierdzę. Wszystko w imię obrony czci nastolatek.
Mimo trudnej tematyki, film ma swój nieodparty urok. Jest ciepły i pogodny. W dziewczynkach wciąż tli się nadzieja. Są czarujące – młodziutkie, świeże, bezbronne, naturalne. Nie można oderwać od nich oczu.
Może dla widza jest to tym bardziej przerażające. Kiedy oglądamy produkcje wymownie ukazujące islamski ekstremizm, zdajemy sobie sprawę z zastosowanej hiperboli, nie wierzymy w aż takie skrajności. Tu wszystko wydawało się normalne, byliśmy w stanie identyfikować się z siostrami. Zwyczajnymi roześmianymi dziećmi. Widz nie zauważał podstępu, polubił dziewczynki, by za chwilę patrzeć na ich cierpienie.
Długo uważałam ten słodko-gorzki film za najlepszy w bloku. Później poznałam Elly…
- „Co wiesz o Elly?”, reż. Asghar Farhadi (2009) – moja ocena: 8/10.
Niestety przed seansem trafiłam na opis filmu, który dostarczał mi wiadomości odnośnie scen znacząco odległych od początku obrazu. Przez całą pierwszą godzinę czekałam więc na wydarzenie, o którym wiedziałam. W kolejnej godzinie również miało nastąpić to, co już wyczytałam. Zdecydowanie wolałabym nie wiedzieć przed seansem nic. Spoilery nie pozbawiły mnie jednak przyjemności oglądania.
Jesteśmy w Iranie, nad Morzem Kaspijskim. Siedmioro przyjaciół wynajmuje domek letniskowy na weekend. To trzy małżeństwa z dziećmi i młody mężczyzna, będący świeżo po rozwodzie. Ósmą wczasowiczką jest cicha i uprzejma Elly, zaproszona na wypad w celach matrymonialnych. Przyjaciele mają nadzieję skojarzyć młodą nauczycielkę z rozwodnikiem.
Wspomniałam, że najbardziej podobała mi się w omawianym paśmie bliskość Wschodu. Tu nie widać było żadnych znaczących różnic kulturowych między Irańczykami a Europejczykami. Reprezentowali klasyczny model rodziny, zachowywali się zwyczajnie. Kobiety były swobodne, wygodnie ubrane, umalowane, żartowały się i śmiały. Mężczyźni je szanowali, nie widać było żadnej dyskryminacji płciowej. Kobieta mogła na męża krzyknąć, wykazywać wobec niego postawę roszczeniową, prowadzić jego samochód, w dowolnej chwili wyjść bez wyjaśnienia.
Przemówiła do mnie ta zwyczajność. Bardzo skupiałam się na dialogach. Gwarnych wymianach zdań, w których uczestniczy kilkanaście (nie zapominajmy o energicznych dzieciach) osób jednocześnie. Jakbym widziała swoją rodzinę, naszych znajomych – wspólne wypady za miasto. Wszystko było tak pospolite, tak naturalne.
A napięcie wciąż rosło…
- „Dziewczynka w trampkach”, reż. Haifaa Al-Mansour (2012) – moja ocena: 7/10.
Znów kontrast. Powtórnie widzę dwa światy. Sztuczne ograniczenia kulturowe, wspierane przez instytucje publiczne – i zwyczajne życie rodzinne, gdzie swobody nie brakuje. Dziesięcioletnia Wadjda jest w szkole bez przerwy strofowana przez nauczycielkę. W końcu bezwstydna dziewczyna chodzi w kolorowych trampkach, nie okrywa głowy, nosi kolorowe bransoletki, rozmawia z kolegą, słucha zachodniej muzyki i – o zgrozo! – chce jeździć na rowerze!
Na szczęście oazę dla dziewczynki stanowi dom rodzinny. Mama, z którą może porozmawiać o wszystkim. Kochający ojciec, który pojawia się w domu rzadko, ale szczerze zależy mu na dobru córki. Tu nie liczą się konwenanse. Wadjda może wyglądać jak chce, bawić się elektroniką, śpiewać na cały głos podczas gotowania. Nikt jej nie krępuje, nie wyznacza granic, nie planuje rychłego jej zamążpójścia. A rower? Nie, na to matka nie może się zgodzić.
Podobnie jak „Mustang”, film rysowany jest raczej ciepłymi barwami. Pokazuje sprzeczności, rządzące życiem w stolicy Arabii Saudyjskiej. Szeroko pojmowana w kontekście kultury europejskiej normalność przeplata się z absurdem.
- „Biały balonik”, reż. Jafar Panahi (1995) – moja ocena: 7/10.
W ostatni dzień roku w każdym irańskim domu musi pojawić się złota rybka. Chociaż w oczku wodnym znajduje się takowych mnóstwo, mała Razieh za wszelką cenę chce kupić piękną dużą rybkę na targu. Ileż zachodu kosztuje ją, żeby wybłagać u mamy pieniądze na zakup! A to dopiero początek, bo wszystko zdaje się sprzysięgać przeciw małej teherance.
Dziecięca aktorka Aida Mohammadkhani robi niesamowite wrażenie. Jest tak autentyczna, że momentami wydaje się, że to wcale nie skrupulatnie wyreżyserowany film. Jesteśmy skłonni raczej pomyśleć, że przechadzamy się ulicą i obserwujemy codzienną scenę próby wymuszenia przez dziecko spełnienia jego kapryśnych życzeń. Smutne oczy Razieh, grymas na twarzy, jej poważny ton i niezachwiane przekonanie, że zakup złotej rybki jest bezwzględnie konieczny.
Formuła filmu bardzo mnie zaskoczyła. Obraz jest właściwie przegadany. Myślę, że można mu przypisać antyczną zasadę trzech jedności. W czasie trwania krótkiego filmu to śmiejemy się, to niemiłosiernie irytujemy – a po seansie przychodzi czas na refleksje, wywołane dosłownie ostatnim ujęciem.