JA: Jeśli założymy, że „ochy i achy” bez cienia krytyki to cukier, a trzeźwa ocena rzeczywistości to woda, to recenzenci rozpuścili kilogram cukru w szklance wody i natarli tym Korteza. Abstrahując od tego, czy artyście się to należy czy nie, mam wrażenie, że tłum ślepo podążył za Piotrem Stelmachem i podał nam do zjedzenia okrutnie kaloryczny czekoladowy baton, zapakowany w błyszczący papierek. Zachwyt zachwytami, ale zachowajmy odrobinę rozsądku. Kortez, to artysta, którego od wody sodowej należy trzymać jak najdalej, ale co on ma sobie myśleć po takich recenzjach? Że to już? Osiągnął wszystko, ma spakować gitarę i położyć się razem z nią na półkę z legendami polskiej muzyki? Dajmy mu kopniaka do dalszej pracy, nie stawiajmy pomników. Jeszcze nie.
Jeżeli zachwyciliście się „Bumerangiem” albo dopiero to zrobicie, a nie mieliście jeszcze okazji być na koncercie, to z przyjemnością informuję, że najlepsze jeszcze przed Wami. Są artyści, którzy lepszą robotę robią w studiu niż na scenie. A są też tacy jak Kortez właśnie – odsłuch płyty to dopiero początek emocjonalnej przygody. Przyznam szczerze, że na mnie krążek nie zrobił żadnego wrażenia, a to dlatego, że przed jej premierą miałam okazję być na kilku koncertach i, nie dość, że niemal wszystkie utwory znałam, i to na pamięć, to wykonania na żywo brzmią dużo lepiej niż ich wersję studyjne.
Aranże aranżami, ale w przypadku Federkiewicza cała esencja tkwi w tym, co dostajemy od niego w wersji na żywo. Otóż na pustą scenę wchodzi chłopak w bluzie z kapturem, pochyla się nad futerałem, wyciąga gitarę, bierze łyk piwa, siada na krześle, z pochyloną głową mówi „siemanko” i zaczyna grać. Czasami nie wyjdzie mu jakiś akord, wokal czasami minie się z dźwiękiem, a między utworami nie usłyszymy żadnych anegdotek, opowieści, nie zobaczymy nawet jego oczu. Wam też oczy radzę co jakiś czas zamknąć. Zresztą… One same się zamkną kiedy trzeba. Polecam iść na koncert z kimś bliskim, niekoniecznie z mężem czy narzeczoną, raczej z przyjacielem, który złapie za rękę przy „Pocztówce z kosmosu”, a przy „Zostań” spojrzy w twoje zamglone oczy i zobaczy w nich tego, którego chciałbyś żeby w twoim życiu został. Najważniejsze jest to, że Kortez nie jest idealny, co niezupełnie da sie usłyszeć na płycie.
17 listopada polecam stawić się w dworze Artusa. Będzie to wybitnie trudne, bo biletów już nie ma, ale jeśli cudem uda się Wam je zdobyć, to obiecuję ciarki, mocniejsze bicie serca, łzy w oczach i uśmiech.
OLBRYŚ: Umówmy się – gitarowych, emocjonalnych chłopców z gitarowymi, emocjonalnymi piosenkami ci u nas dostatek. Skubas, Fismoll, Leski i inni wciąż znajdują nowych słuchaczy, żądnych określonego rodzaju wzruszeń (wbrew pozorom nie tylko wśród płci żeńskiej). Mam wrażenie, że Kortez lepszej pory do wydania swojego debiutanckiego krążka wybrać nie mógł. Szaro, buro, ponuro, jakoś tak smutno i pusto – czemu więc nie zrobić sobie łzawej terapii, nie poroztkliwiać nad sobą, nie popatrzeć za okno, nie pomyśleć o tym, jak jest, a jak by być mogło? Bardzo proszę! Odpalamy „Bumerang” i mamy to. Uczta dla emocjonalnych masochistów. Tylko że debiutancki krążek Korteza jest czymś więcej. Znudzonych „gitarowymi panami” i zarzucających „ckliwość” tekstów, nieskomplikowany poziom muzyki i monotematyczność trochę rozumiem. Ale z drugiej strony – czy właśnie nie o to w muzyce chodzi? Żeby było jak najprościej i jak najbardziej szczerze? A Kortezowi się ufa. Przynajmniej na razie. Trudniej będzie za jakiś czas, kiedy przyjdzie nagrać płytę numer dwa. Jeśli wierzyć Federkiewiczowi, inspiracji, tekstów i pomysłów trochę w szufladzie ma. Ja mu życzę, żeby na polskim rynku muzycznym został jak najdłużej.