Wydaje się być oczywiste, że powrót Marii Peszek nie mógł obyć się bez kontrowersji, medialnego szumu i dyskusji nie o płycie, a o tym, co wokół niej. Taki rozwój wydarzeń jest wpisany w jej byt artystyczny już chyba na stałe. O tym, co wykręciła tym razem, wiedzą już chyba wszyscy – na łamach cotygodniowej prasy przyznała się do załamań nerwowych i tajlandzkiej terapii.
Z jednej strony – szacunek za to, że potrafiła powiedzieć to na głos. Z drugiej – niezły chwyt promocyjny i bardzo solidna podstawa do rozkręcenia medialnej burzy. Z trzeciej natomiast – ukłon w stronę fanów i ułatwienie im odbioru, tego, co i dlaczego znalazło się na tym albumie. A mowa oczywiście o krążku „Jezus Maria Peszek”, który ujrzał światło dzienne na początku października. Nikogo nie osądzamy, niczego nie zarzucamy i niczemu się nie dziwimy – bierzemy tylko na tapetę dwanaście nowych utworów Marii Peszek i sprawdzamy w jakim powróciła do nas stylu.
Ciekawa sprawa powstała w związku z pierwszym singlem pod tytułem „Padam”, bo o ile taki utwór jest zazwyczaj wizytówką całego albumu, zapowiedzią tego, jakie cudowności jeszcze się na nim znajdują, to płytę „Jezus Maria Peszek” reprezentuje kawałek zupełnie odbiegający od reszty. Jest wesoły, pozytywny i nie sposób wyczuć w nim ani odrobiny smutnej aury rozciągającej się nad pozostałymi utworami. Wokalistka nie ukrywa, że był to zabieg celowy i trochę się z fanami zabawiła. Po takim wstępie, album był niemałą niespodzianką, ale czy jest się o co gniewać? Nie sądzę. Na naszej nadwiślańskiej ziemi mamy tak mało nieprzewidywalnych zagrań, że powinniśmy się z tego urozmaicenia cieszyć.
Najpewniejszą rzeczą w stosunku do tego albumu jest twierdzenie, że Marysia Peszek nigdy nie była tak szczera, nigdy wcześniej nie wylała z siebie tyle intymności i pierwszy raz nie ukryła się za żadną postacią – tym razem dała nam całą siebie. Maria już wie, jak traci się na giełdzie rozpaczy. Wykrzykuje, że ma załamanie nerwowe i żąda telefonu na pogotowie. Czasami jest jej fajnie i zamiast serca ma wtedy czerwoną ultraszybką wyścigówkę. Składa hołd Amy Winehouse, najsmutniejszej dziewczynie na świecie, która im bardziej była smutna, tym wyższy był jej kok. Pyta, czy ktoś oprócz niej wie, jak jest na samym dnie i ociera się o samobójczą śmierć. Nie zamierza walczyć za Polskę i oddawać za nią krew. Nie pozwala prowadzić się Bogu, bo robi to, co chce i gdzie chce. W jej snach są krew, mięso, wilki, śnieg, zamieć i mróz. Ma obok siebie kogoś, kto potrafi ją naprawić. Daje do zrozumienia, że zupełnie świadomie wyrzeka się posiadania swojego własnego ciągu, jakim byłoby jej dziecko. Czasami czuje się stara i brzydka. Męczy ją Polska i nic nie obchodzi ją krzyż. A na koniec jeszcze chce zdecydować jak i z kim umrze.
Trzeba przyznać, że rzadko nam się tak osobista muzyka zdarza. Czy to dobrze, że tym razem się zdarzyła? Każdy z nas oceni to sam. Ale jeśli mamy wątpliwości, co do warstwy merytorycznej, to nie powinniśmy ich mieć, co do tej wokalno-instrumentalnej, bo przydarzyła się nam płyta dość ciekawa. Psychodeliczny i nostalgiczny wokal, na zmianę z prostym, pewnym siebie głosem, a na dokładkę jeszcze fałszywie wesoły świergot i histeryczny krzyk. Maria dała z siebie wszystko. Równie ciekawie brzmi oprawa muzyczna – dobra elektronika, dostojne klawisze i mocne, rytmiczne bity. Ale żeby wykrzesać istotę tego albumu, trzeba by napisać na jej temat pracę dyplomową.