Tytuł tego albumu oraz okładka z nieco drapieżną Alicią to dość mylne informacje w stosunku do tego, co słyszymy na „Girl On Fire”. Jeżeli wokalistka rzeczywiście jest w ogniu, to są to znikome płomienie, a niekiedy wręcz tylko iskry. Ogień, jeśli już wybucha, to robi to nienaturalnie spokojnie i nie spala, ale po prostu ogrzewa.
„Girl On Fire” to piąty, studyjny krążek Alicii Keys, niezmiennie osadzony w nurcie charakterystycznym dla połączenia soulu z R&B. Jako że wokalistka nigdy nie należała do artystów, tworzących muzykę trudną i wymagającą zaangażowania, tak i ta płyta należy do łatwych w odbiorze, przyjemnych, ale nie słabych. Jest to kolejny wokalny popis artystki, która obecnie w takiej stylistyce chyba nie ma sobie równych. Najważniejsze w tym krążku jest to, że jest zupełnie równy – każdy z trzynastu utworów jest na niemal tym samym poziomie, a estetyką nie odbiega od reszty. Niektóre z kawałków wybijają się oczywiście pod względem melodii, a niektóre zapamiętamy bardziej dlatego, że Alicia nie jest w nich sama. To jednak tylko drobne odchylenia od całości, która jest bardzo spójna.
Album rozpoczyna „Intro” bez słów, ale za to z dużym potencjałem na karierę jako ścieżka dźwiękowa do wzruszającego filmu. Alicia Keys jest nie tylko wokalistką, ale też w dużej mierze multiinstrumentalistką, a w tym numerze pokazuje, że warto o tym pamiętać. Do dwóch utworów, które znajdują się na tym krążku, artystka zaprosiła gości. W tytułowym utworze „Girl On Fire” słyszymy Nicki Minaj, raperkę i piosenkarkę, mającą swoje korzenie w Trynidadzie i Tobago. Z kolei „Fire We Make” to kawałek, w którym Alicii towarzyszy Maxwell, również tworzący muzykę z pogranicza soulu i R&B. Kolejny wyróżniający się czymś utwór to „When It’s All Over”, ale tym razem to nie o względy muzyczne chodzi, a o dziecko, które słyszymy w rozmowie z Alicią na samym końcu, powtarzające za nią „I love you”. Być może jest to nawet jej dwuletni syn, bo ta krótka rozmowa zawiera esencję relacji pomiędzy mamą a dzieckiem.
Niektóre z utworów chwilami przypominają muzykę Beyonce. Tak jest między innymi w „Limitedless”. Niektóre śmiało mogłyby być kołysankami, jak na przykład „Not Even The King” czy „101”. Wszystkie inne kawałki, które nie zostały tutaj wymienione, to po prostu spokojne soulowe ballady lub nieco mocniejsze, bardziej rytmiczne utwory, świetnie nadające się na single. I mimo tego, że można tą trzynastkę rozróżnić, to najlepiej brzmi w całości, po kolei, tak jak została ustawiona.
Wokalistka w dużej mierze jest autorką tekstów i kompozytorką muzyki, znajdującej się na „Girl On Fire”, ale nie zajmowała się tym zupełnie sama. Wręcz przeciwnie – miała wielu pomocników. Jedną z nich jest Emeli Sande, która ma swój udział w trzech numerach. Jako kompozytor pomógł też Bruno Mars, ale gdybyśmy mieli wymienić wszystkich, to powstałaby istna litania nazwisk. Jedno jest pewne – przy produkcji tego albumu pracowało niesamowicie dużo muzyków i pewnie właśnie dlatego nie można powiedzieć o niej niczego złego. Nie oznacza to jednak, że „Girl On Fire” to krążek idealny, który zaspokoi gusta wszystkich. Jest za to dobrym tłem i w tym kontekście bardzo się sprawdza – do pisania prac semestralnych i pieczenia świątecznych pierniczków.