Urodzony pod czarną gwiazdą. Jego znak rozpoznawczy – czerwona błyskawica na twarzy. Robiąc sobie prezent na 69. urodziny postanowił zrobić go wszystkim fanom. „Blackstar” to nie powód, by mówić o wielkim powrocie Davida Bowie na areny muzyczne. Muzyk mimo swojego wieku nie odcina kuponów od piosenek, które wszyscy znają.
Do płyty podeszłam z rezerwą. Za wiele razy udało mi się narobić sobie nadziei, które były związane z nowymi płytami znanych artystów. Nie ufam zdaniom „to stare dźwięki, jakie wszyscy znają” ani „to zupełnie nowa odsłona”.
Z Bowie wydawało mi się podobnie. Niestety i na niego spadła „klątwa hitu”, jakim z pewnością było „Let’s dance”. Słuchacze z chęcią przyjęli od Davida czerwone pantofle i tańczyli w rytm jego utworu.
Bowie nie miał nic do stracenia. Wybrał na początek tytułowy utwór „Blackstar”. Jest to utwór, który szokuje. Nie są to cekiny i natapirowane włosy. Estetyka utworu może przypominać momentami pieśń kościelną. Wrażenie to sprawia pełny trwogi wokal, który opowiada o śmierci. Instrumenty wydają się imitować melodykę wschodnią, co może nasuwać skojarzenia dotyczące aktualnych wydarzeń na świecie. Tej piosenki można się przestraszyć. Tekst brzmi jak apokaliptyczne wizje. Utwór nie wydaje się łatwy do przyswojenia. Jest złożoną kompozycją, która potrzebuje czasu, by wybrzmieć. To też Bowie postanowił, by utwór trwał prawie 10 minut. Ukłon w stronę fanów, środkowy palec do rozgłośni radiowych.
Miejsce na oddech po to, by zrobić sobie chwilę na utwór „’Tis a Pitty She Was a Whore”. Piosenka, która „wzdycha” do słuchacza i sprawia, że widzimy jak mogło wyglądać nagrywanie w studiu. Tekst utworu zdecydowanie nie nadaje się dla osób pruderyjnych. Jednakże warstwa muzyczna sprawia, że chce się słuchać tego utworu wielokrotnie. Jest w nim lekkość i chęć pokazania kunsztu instrumentów. Nie zdziwiłabym się gdyby było to nagranie z jakiegoś jam session. Płyta jest sinusoidą nastrojów. W zasadzie utwory przeplatają się na zasadzie kontrastów. I tak z śpiewania o kobiecie uprawiającej najstarszy zawód świata mamy smutny utwór „Lazarus”.
Na deser zostawiłam sobie „I Can’t Give Everything Away”. Brzmi to jak typowy radiowy przebój, na który każda stacja się połasi. Dla mnie jest czymś, co w porównaniu do mocnego numeru jeden, czyli „Blackstar” wypada dość słabo. Może to zbyt duża poprzeczka ustawiona na początku, może zwyczajny niedosyt.
Każdy, kto twórczość Davida Bowiego kojarzy będzie mógł znaleźć coś dla siebie na płycie. Jest tu prześmiewcza forma w szczeniackim wydaniu ,ale też poważna mina w stronę słuchacza. Nie jest to krążek jednoznaczny. Ma w sobie elementy obrazoburcze ale i nakłaniające do nostalgii.
Recenzja, którą właśnie przeczytaliście powstała w dzień przed śmiercią Davida Bowie. Chciałabym dodać od siebie tylko to, że został bohaterem, którym chciał, nie na jeden dzień ale na zawsze. Nowego znaczenia mają słowa pochodzące z „Space Oddity”:
Though I’m past one hundred thousand miles I’m feeling very still,
And I think my spaceship knows which way to go
Tell my wife I love her very much
She knows
Płyta „Blackstar”, choć nikt się tego nie spodziewał, stała się ostatnim wydawnictwem artysty. Wszyscy zgodnie mogą stwierdzić, że mógł odejść z podniesioną głową, kończąc swoją karierę gwiazdą, która nie zgaśnie szybko.
Dziś żegnamy ikonę, bohatera, Ziggiego Stardusta, kompozytora, aktora i przede wszystkim duży kawałek historii muzyki zawarty w jednym nazwisku – David Bowie.
Zdjęcie: materiały nadesłane