Jeśli myślimy o muzycznych legendach rocka to mamy kilka opcji – granie nieustannie swoich kawałków, które są jak kury znoszące złote jaja, romanse z nietypowymi dla nich wcześniej rozwiązaniami czy groteskowe granie z młodszymi artystami, po to by przypomnieć o sobie widowni. Jest we mnie wieczna obawa przed płytami muzycznych dinozaurów – nigdy nie wiesz w którą stronę to wszystko pójdzie. Po wielokrotnym wysłuchaniu inFinite czuję się bezpieczna.
Jak sobie radzić po sukcesach takich utworów jak Smoke on the water czy Child in time? Grać więcej i więcej! Taką filozofią z pewnością odznacza się zespół Deep Purple, który mimo prawie półwiecza na scenie postanowił pokazać jak grają legendy.
Utwór, który otwiera album to Time for Bedlam. Był to pierwszy kawałek, który usłyszałam w radiu i zamarłam… Otwiera go przetworzony elektronicznie wokal Iana Gillana. Nie martwiłam się długo, bo za chwilę wpadł muzyczny korowód, którzy przypomniał mi jak dobrych artystów mam przed sobą. Ekspresja zarówno gitary Steva Morsa jak i samego Gillana spowodowała, że utwór trafia do wszystkich tych, którzy znają Deep Purple ze starszych płyt. Panowie wiedzieli jak wypromować swój album. Moim zdaniem to perła, która wyróżnia się na całym inFinite.
Drugi promos płyty to All I got is you. Utwór, który pokazuje nam potęgę Deep Purple – świetne klawisze i dobrze skomponowana linia gitary. Cała przestrzeń jest idealnie wypełniona zabawą dźwiękiem, szczególnie przez klawiszowca – Dona Airey. Eksperymentuje on z brzmieniem, ukazując całą gamę swojego instrumentu – od pięknych lordowskich klasyków po futurystyczne wizje muzyczne.
One Night in Vegas wokalnie przypomina mi trochę stylistykę Red Hot Chilli Peppers. Mimo wysłuchania utworu wielokrotnie jakoś nie mogę się do niego przekonać… Podobne odczucia mam z Get me out of here – choć na solo klawiszy naprawdę warto czekać. Chwilą wytchnienia z pewnością był utwór The Suprising. Bardziej balladowy, rozciągnięty, w duchu starych utworów, przy których da się uronić łezkę.
Jako wielka fanka The Doors nie mogłam nie wspomnieć o ostatnim elemencie płyty. Roadhouse blues jest zagrany poprawnie, jednak brakuje mu iskry, którą posiada niezmiennie oryginał. Mors trzyma się linii gitary Robbiego Kriegera. Dobrym rozwiązaniem jest dodanie harmonijki, która podkreśla charakter utworu. Najbardziej rozczarowuje mnie wokal, który jest statyczny i mało ekspresyjny. Poza tym utwór wydaje się być niedopasowany do całej płyty. Jest jakby dodany od czapy. Jest też niestety najsłabszym momentem inFinite.
Mimo wszystko to było dla mnie przyjemne 45 minut słuchania. Nie znajdziemy tam hitu, który popularnością dorówna największym przebojom zespołu. Całe inFinite to próba wyciśnięcia esencji z całego Deep Purple. Jest tam to, co być powinno – wokal Gillana, elektryzująca gitara czy nastrojowe klawisze. Steve Morse w roli gitarzysty sprawdził się moim zdaniem wspaniale. Potrafił oddać ducha zespołu, jednak nie zapomniał o swoim stylu. Podobnie jest z Donem Airey. Klawisze nawiązują do stylistyki Johna Lorda, z którą Deep Purple są utożsamiane, jednak nie są one przerysowane i wychodzą poza granice pojmowania stylistyki zespołu. Płytę polecam wszystkim wiernym fanom i nie tylko. inFinite to doskonały dowód na to, że dobre granie jest nieskończone.
[Zdjęcie: materiały prasowe]