Ubiegły weekend minął dla mnie pod znakiem Katowic i OFF Festivalu. Tegoroczna impreza była dla mnie jubileuszowa – po raz piąty zameldowałem się w Dolinie Trzech Stawów. Nie będę tutaj mówił o wyjątkowości tegorocznej edycji, bo każda z nich była wyjątkowa. To miejsce, które przyciąga mnie od paru lat nie tylko pod kątem muzycznym, ale i pod względem całościowego klimatu.
Katowice, na was liczę
Od czterech lat wiem, że kiedy przyjeżdżam do Katowic, to najbliższe dni będą wyjątkowe i przepiękne. Takie uczucie mam zarówno gdy przyjeżdżam na Tauron Nowa Muzyka Festiwal, jak i na OFF-a. O tym pierwszym opowiadałem Wam niecały miesiąc temu, teraz czas na opowieści z mojej drugiej tegorocznej wizyty w tym mieście.
Dobre i polskie
Po odebraniu akredytacji wybrałem się czym prędzej na występ zespołu The Fruitcakes, którzy najpierw zagrali solidny koncert, potwierdzając, że nieprzypadkowo znajdują się na tym festiwalu, a później bardzo ciekawie odpowiadali na moje pytania. Tak samo jak Ralph Kamiński, na którego koncercie nie byłem zbyt długo. Nadal jednak rekomenduję zobaczenie jego występu, bo ma świetny band i czuje się swobodnie na scenie. Oba wywiady ukażą się w najbliższym czasie.
Wzruszenie Mikołaja Trzaski związane z liczną publiką na powrotnym koncercie Łoskotu było tak autentyczne jak każdy dźwięk, który przekazywali. Zarówno The Fruitcakes, jak i Łoskot będą grali w Toruniu, więc polecam wybrać się na oba koncerty, by sprawdzić dwa oddzielne obozy – newcomerów i legend. Prawdopodobnie jednak nie zobaczycie Batushki i w sumie… może to i dobrze? Ten koncert nie należał do udanych, bardziej był śmieszny i to niestety nie tylko wina muzyki, ale również performance’u. Polecam jednak odhaczyć przy najbliższej możliwej okazji Kwadrofonik i Artura Rojka grających muzykę do Symfonii przemysłowej nr 1 Davida Lyncha. Życzę Wam tylko, abyście nie trafili na problemy techniczne (Robert!).
Czekając na chłopaków ze wspomnianego Fruitcakes słyszałem fragment koncertu Bitaminy i właściwie nie różnił się on od innych występów, na których byłem, a więc było dobrze, jednak nadal czekam na nich w jakimś klubie. Tak samo jak na Mapę, którzy hipnotyzowali słuchacza minimalistycznym post-rockiem. Zupełnie inaczej niż grający w tym samym czasie Made in Poland grający Martwy kabaret, którzy atakowali słuchacza solidnym post-punkiem i nową falą. O hipnozę pokusił się również duet Mirt + Ter, którzy postawili na szumy, trzaski i drony, ale przyznam, że o 15:35 średnio człowiek potrzebuje takich melodii. Niemniej jednak było to ciekawe doświadczenie.
Znane nieznane
OFF od wielu lat realizuje swoją funkcję poznawczą, więc z miłą chęcią idę na koncerty artystów, których poznaję raptem miesiąc przed festiwalem, zastanawiając się na co iść. Stąd też jednym z obowiązkowych wyborów był Kikagaku Moyo, japoński psychodeliczny band, który mimo wczesnej godziny (16:10) zapełnił cały namiot i idealnie sprawdził się jako soundtrack do 30 stopni Celsjusza. Wciąż jednak zastanawiam się czy nie brzmiałby on lepiej o późniejszej godzinie, chociażby tak jak parę lat temu Goat, ale może trafię jeszcze na festiwal, w którym usłyszę ich w ciemności. Trochę mroczniejsze dźwięki, lecz wciąż utrzymane w duchu psychodelii zaserwowali Ulrika Spacek i brzmiało to naprawdę solidnie.
Jednak z tych wszystkich nieznanych mi rzeczy najlepiej wypadli Idris Ackamoor & The Pyramids. To był jeden z lepszych występów tegorocznej edycji. Fela Kuti żyje – rzekłem do kolegi, który stwierdził, że to Sun Ra żyje. To chyba dobra rekomendacja, tak samo jak pokaźna publika. Artur Rojek od wielu lat ściąga ciekawe, afrykańskie brzmienia, co owocuje świetnymi koncertami. Wcale nie gorzej tańczyło się do muzyki Anny Meredith, która zagrała lekki, elektroniczno-art-popowy, ale jednocześnie porywający do tupania nogą set.
Warto też wspomnieć o reprezentacji gitarowej – Sheer Mag, Shame i Idles zagrali dobrze, choć przyznam, że jeśli chodzi o gitary, to widziałem w przeszłości ciekawsze i bardziej oryginalne rzeczy. Niemniej jednak, wzmianka się należy, bo w przyszłości mogą być z nich ludzie. W sumie już są, a może być tylko lepiej.
Nie wszystko złoto…
Pamiętacie moją zapowiedź, w której uwzględniłem Royal Trux? Przykro było patrzeć na tego typu gig, który nie różnił się niczym od pierwszego-lepszego-pijacko-rockowego zespołu. Tym bardziej, że wiele osób to właśnie na nich wskazywało jako na potencjalnego czarnego konia festiwalu. Być może inni wyszli zadowoleni, ale ja niestety byłem mocno rozczarowany. Tak samo jak w przypadku Preoccupations. Szkoda tylko, że w ich wypadku zawinił nie tyle sam zespół, co nagłośnienie. Wspominałem coś o reprezentacji gitarowej? Nie bez powodu pominąłem The Men. Ostre brzmienie może i było, ale totalnie bezpłciowo i bez pomysłu.
U Talliba Kweliego również nie zawinił zespół – grali bardzo dobrze, lecz sam MC chyba niezbyt poważnie potraktował ten występ i zamiast grać swoje utwory najlepiej jak tylko potrafi, postanowił zrobić to nieprofesjonalnie, łącząc je ze swoimi interpretacjami hip-hopowych klasyków. Momentami wyglądało to komicznie – niestety, nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Od Kornela Kovacsa oczekiwałem czegoś więcej. Jego zeszłoroczny LP to jedna z najciekawszych rzeczy na rynku deep house’u ostatnich lat. Tymczasem Węgier zaserwował prosty i przewidywalny DJ set. Nic specjalnego. W tym samym czasie na scenie eksperymentalnej zespół Phurpa prezentował cały czas niemalże ten sam dźwięk. Dobre do snu, ale nie tego akurat potrzebowałem.
Po zakończeniu Batushki poszedłem zobaczyć Feist i jakkolwiek śmiesznie było na koncercie Polaków, tak przy muzyce artystki związanej z Broken Social Scene po prostu się wynudziłem. Podobnie niestety było na Annie von Hauswolff, która albumowo wypada zdecydowanie lepiej niż na koncertach.
Słuchając zespołu Swans czułem się jak na festiwalu rocka progresywnego i choć uwielbiam The Seer, nie przeszkadza mi To Be Kind i nawet podobało mi się The Glowing Man, to chyba nie jestem gotowy na trzygodzinne trzaski na gitarach. Wybaczcie.
Emocje, śmiech, jakość
Pierwszego dnia najbardziej czekałem na Shellac i nie zawiodłem się w ogóle. Karuzeli śmiechu prowadzonej przez Albiniego i zespół nie było końca, ale muzycy grali naprawdę profesjonalnie. Mistrzowskie, dopracowane brzmienie. Podobnie zresztą, jak w przypadku Wolves in the Throne Room, którzy swoim godzinnym black metalowym setem hipnotyzowali słuchacza na scenie leśnej. Na specjalną wzmiankę zasługuje przepiękna choreografia polegająca na headbangach każdego z członków. Ale to Jessy Lanza wygrała swoim koncertem na tej scenie. Słodkie melodie z jednej strony wzruszały, a z drugiej porywały do tańca, który trwał przez dobrą godzinę. Ponadto, kanadyjka faktycznie grała na żywo – eksperymentowała z samplerem, nagrywała swoje odgłosy, jednocześnie panując nad całą sytuacją. Przez długi czas uważałem jej występ za najlepszy na tym festiwalu, lecz kiedy zobaczyłem jak Boris grają w całości Pink, to musiałem oddać im zwycięstwo. Rewelacyjny, dopracowany performance – zarówno jeśli chodzi o oprawę wizualną, jak i samo odegranie muzyki. Z jednej strony biło od Japończyków luzem, a z drugiej widać było perfekcję w każdym calu. To był jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłem podczas pięciu edycji OFF-a.
Godzinę przed Boris rozpoczął się slot z Wrekmeister Harmonies i Thee Oh Sees. To była chyba najmocniejsza godzina przez całe trzy dni festiwalu. Thee Oh Sees zaserwowali mocną, gitarową sieczkę, przez wielu uważaną za najlepszą rzecz na tegorocznej edycji. Wrekmeister Harmonies postawili na stonowane, post-rockowo-metalowe melodie. Trudno wybrać lepszy gig – każdy zasługiwał na szczególną uwagę i żałuję, że nie mogłem żadnemu z nich poświęcić się w stu procentach, ale ciekawość wygrała.
O wpływie This Heat na muzykę alternatywną można by długo rozprawiać, stąd ich koncert był dla mnie jednym z najbardziej oczekiwanych punktów festiwalu. Spodziewałem się, że sprostają zadaniu, ale nie spodziewałem się aż tak dobrego występu. Ich obecne wcielenie, This Is Not This Heat, przedstawia repertuar oryginalnego składu w zupełnie nowych, a jednocześnie ciekawych aranżacjach. Kompozycje były efektem połączenia klasycznego brzmienia z nowoczesnym podejściem do muzyki. Rewelacja. Na uwagę zasługuje również Hexa, która zagrała soundtrack do Factory Photographs Davida Lyncha. Znakomicie zrozumieli zamysł tych zdjęć i stworzyli idealnie pasującą warstwę dźwiękową. Swoją drogą, nie obrażę się, jeśli w przyszłym roku będzie więcej projektów związanych z tym reżyserem.
Opanował mnie smutek podczas koncertu Silver Apples. Człowiek, który stworzył podwaliny pod krautrocka i niemiecką elektronikę zasługuje na bardziej liczną publiczność. W szczególności, że te kompozycje po pięćdziesięciu latach wciąż brzmią świeżo, a sam artysta potrafi grać je bez wstydu, zachowując oryginalny sznyt. Zdecydowanie ten koncert zaliczam do „Top 3” tegorocznego OFF-a.
Miło przyjechać na swoją piątą edycję OFF Festiwalu w trochę innej roli niż zawsze. Miło było zobaczyć się z osobami tworzącymi klimat tego wydarzenia – czy to ekipa OFF-a, czy artyści, czy słuchacze. Miło jest nawet teraz, kiedy piszę ostatnie słowa tej relacji, choć od zakończenia ostatniego koncertu minęło trochę czasu. Mam nadzieję, że równie miło będzie Wam się czytało ten tekst i zmotywuje on Was do zawitania w przyszłym roku na Dolinę Trzech Stawów. Bo miło będzie zbić z Wami za rok piątkę.
Post-scriptum – najlepsze momenty festiwalu
- Kwadrofonik i Artur Rojek grający Falling Julee Cruise
- To Bring You My Love PJ Harvey – cieszę się, że akurat w tym momencie wszedłem na jej koncert
- wzruszenie Mikołaja Trzaski podczas koncertu Łoskotu – to było coś niesamowicie autentycznego i wzruszało też publiczność
- „Are You Ready for Led Zeppelin?”, „Are You Ready for Electric Light Orchestra?” i tego typu żarty Albiniego i Westona + solidny taniec (bo chyba tak to można nazwać) perkusisty na koncercie Shellac
- „F**k Brexit” na zakończenie koncertu This Is Not This Heat