Wiecie jaka jest najlepsza wymówka na słaby album? Obietnica wizjonerstwa muzycznego i mówienie o tym, że po prostu trzeba do tego dojrzeć czy też – osłuchać się z nim. Mówię to z przykrością, bo po ostatnim, naprawdę dobrym krążku, jakim było „Lazaretto”, nie myślałam, że w moje ręce trafi coś o kształcie „Boarding House Reach”.
Jacka White’a miałam za takiego muzycznego Ducha Zeszłych Świąt. Nie jest to w żaden sposób pejoratywne określenie. Imponowało mi to, że muzykę klasycznie rockową można odświeżyć, nadać jej trochę bardziej odkurzone wdzianko i sprzedawać z sukcesami. Tak było z The White Stripes, The Raconteurs, The Dead Weather. Powiem więcej – duety z popowymi wokalistkami były dużo bardziej zjadliwe, a piosenka do Bonda, stworzona z Alicią Keys to prawdziwy majstersztyk. Solowe płyty, czyli „Blunderbuss” i „Lazaretto”, wskazywały na tendencję rosnącą. Co więc poszło nie tak?
Zastanawiam się czy dla samego White, jego rock przestał być zbyt offowy i postanowił iść w muzyczną kleptomanię czerpiąc z hip hopu, funku i elektroniki. Czasami brzmi to jak chyba nie do końca przemyślana płyta, która miała być nowoczesna, a wyszło parachaotycznie i miejscami paramuzycznie.
Nie można odmówić temu artyście umiejętności produkcji singli i dobierania ich do komercyjnego obrotu. Stąd pewnie duży sukces Connected by love. Wpadająca w ucho melodia, ciekawy lekko gospelowy damski chór, stylizacja linii klawiszy, która oscyluje gdzieś pomiędzy syntezatorem Mooga a konsolą Atari. Pomyślałam sobie, że może być to naprawdę fajny krążek. Ale jak to zwykle bywa – był to dobry trailer do słabego filmu.
Dobrze, to może skupię się najpierw na tych dobrych rzeczach, bo są tu takie co najmniej warte uwagi. Mowa o utworze Why Walk A Dog?. Spaghetti western w wersji elektronicznej, w którym znalazło się także miejsce na charakterystyczną dla White’a przesterowaną i „brudną” gitarę. W połączeniu z organami stylizowanymi na kościelną muzykę nadaje to całej kompozycji klimatu gotyckiej powieści. Z marazmu wyrywa nas utwór Over and over and over, który ożywia partią gitary, świetną sekcją rytmiczną i genialną wokalizą. Można się przyczepić do tego, że głosy damskie brzmią zbyt pompatycznie, trochę jak chór antyczny. Jeśli chcielibyście pokazać swoim znajomym typowy utwór Jacka White’a – niech przesłuchają Corporation. Pomimo początkowej oszczędności tekstu, utwór bardzo ciekawie się rozwija na podstawie głównego, dobrze wpadającego w ucho, motywu. Niektórzy mogą uznać ją za bardzo efekciarską, jednak w ogólnym rozrachunku, kompozycja prezentuje się naprawdę dobrze. Podoba mi się eksperyment z wokalem, który nadaje mu trochę cech androgenicznych, które sprawiają, że brzmi to naprawdę ciekawie.
Zaskoczyły mnie bardzo klasyczne elementy na „Boarding House Reach”, tj. Humoresque z muzyką Jana Dworaka, melorecytacje w Ezmerelda Steals The Show czy użycie skrzypiec o wschodnim brzmieniu w Abulia and Akrasia.
Mam kilku faworytów do tytułu najgorszych utworów na płycie, więc może sprawdzimy kandydatury razem? Ice Station Zebra – czy jeśli wam powiem, że Jack White tam rapuje, to czy będzie to wystarczający argument? Miało być mocne, ekspresyjne, a wyszło tragikomicznie. Znacie też ten moment, kiedy w waszej przeglądarce włączy się w tle jakaś muzyka, a wy coś oglądacie? Podobne doznania miałam przy utworze Hypermisophoniac. Natomiast Get In The Mind Shaft, to powrót do czasu zachłyśnięcia się efektem syntezatora i przetwarzaniem każdego brzmienia.
Problematyczna dla mnie jest też warstwa graficzna tego albumu. Wygląda to niestety jak praca 14-latki na Deviantarcie, która uczy się rysować. Postać, która jest skłębiona niebieskim dymem jest jak miks damskiego odpowiednika Jacka White’a, płyty Blank Banshee i androida z „Ex-Machiny”. Wygląda to bardzo tanio i nawet nie aestetycznie.
Kojarzycie taką legendę rocka, w której podobno Paul McCartney nie żyje od lat 60., a jego miejsce zajął sobowtór-policjant? Mam wrażenie, że w przypadku Jacka White’a został on podmieniony przez osobę bez gustu, która skleciła nagrane ślady prawdziwego artysty, które powstały jeszcze wcześniej.
Mimo całej sympatii do tego muzyka – nie potrafię osłuchać się z jego najnowszą produkcją. Miało wyjść futurystycznie, a miejscami jest tandetnie i eklektycznie. Podoba mi się motyw przewodni, jaki tworzy sekcja rytmiczna, która jest w trakcie całej płyty bardzo różnicowana, jednak nie jest ona w stanie zapełnić całej pustki, jaką zostawiło we mnie wysłuchanie tych kakofonicznych 44 minut.
Zdjęcie: materiały nadesłane