Leon Vynehall nie jest już tylko producentem elektronicznym. Według mnie zyskał miano kompozytora. Na jego najnowszym albumie dane jest nam wsłuchać się w opowieść o trudach emigracji, życia w innym środowisku i problemach jakie stoją na drodze ludzi decydujących się opuścić swoje rodzinne strony.
Nothing is Still to pewien eksperyment w twórczości artysty. Tym razem obok syntezatorów słyszymy saksofon, pianino, czy sekcję smyczkową, co może trochę zdziwić jeżeli przypominamy sobie o Music for the Uninvited, czy Rojus (Designed to Dance). Pierwsza jego epka sprawiła, że zakochałem się w jego twórczości. Deep house’owy styl utrzymany w tempie około 120 uderzeń na minutę. Sekcja perkusyjna, która wprawiała w trans, a do tego świetne sample i przyjemne brzmienie syntezatorów. „Music for the Uninvited” to płyta którą będę wymieniał jako jedną z ważniejszych dla mnie.
„Rojus” była mi całkiem obojętna. Nie podobał mi się bardziej taneczny klimat całej płyty i uważałem ją za krok w tył. Gdzieś tam miałem myśl, że to samo może stać się z zapowiedzianym debiutem Leona Vynehalla.
Kiedy artysta zapowiedział Nothing is Still wspomniał, że jego inspiracją byli dziadkowie, a dokładniej ich emigracja z Wielkiej Brytanii do USA. Cztery lata temu zmarł jego dziadek i z babcią przeglądał rzeczy, w których znalazł listy i polaroidy z lat 60. Był to impuls do opowiedzenia historii dziadków właśnie poprzez płytę.
Wiedziałem, że w jakimś stopniu porzuci deep house na rzecz czegoś poważniejszego.
Przed premierą dostaliśmy trzy single. „Envelopes”, „Movements” i „English Oak”. Pierwszy z nich można określić jako “im dalej w las, tym więcej drzew”. Zaczyna się dosyć spokojnie, by wraz z upływem czasu zaczęło narastać napięcie poprzez coraz wyraźniej zaznaczającą swoją obecność sekcję smyczkową. Ten utwór zrobił na mnie całkiem spore wrażenie – do tej pory uważałem Vynehalla za producenta typowo elektronicznego, a w tym przypadku znalazł balans między elektroniką, a klasycznym instrumentalnym brzmieniem. Na „Movements” z kolei słychać tego Vynehalla, którego znałem z wcześniejszej twórczości. Lekkie syntezatory, które są tłem dla saksofonu i pianina wychodzącego w pewnych momentach na pierwszy plan. Do wspominanych wcześniej singli nagrane zostały teledyski, które są osadzone klimatem z lat 60. ubiegłego wieku. „English Oak” jest chyba najsłabszy z całej trójki. Początek sprawił, że miałem nadzieję na coś bardziej tanecznego, ale po chwili następuje zmiana brzmienia i mam wrażenie, że utwór traci rozpęd.
Na utwory, które najbardziej mi się spodobały przyszło mi jednak poczekać do wydania pełnego albumu. „Drinking it in Again” znajduje się w połowie całej tracklisty i jak dla mnie, na równi z „Ice Cream”, jest najlepszy na całej płycie. Tutaj na myśl przychodzi mi „Midnight on Rainbow Road”, które Leon Vynehall wydał na składance Gerda Jansona – „Musik for Autobahns 2”. Melancholijny, miejscami nawet depresyjny, utwór, który nie nudzi. Końcówka to istny popis Finna Petersa, saksofonisty. Solówka grana przez niego jest pełna emocji i mam wrażenie jakby opisywała moment gdzie sytuacja jest tak beznadziejna, że siadamy i rozkładamy ręce. Chciałbym, żeby moment tej solówki trwał jak najdłużej, ale zostaje nagle przerwana co pozostawia pewien niedosyt. „Ice Cream” to przyjemny, ambientowy utwór gdzie słyszmy współpracę syntezatorów i sekcji smyczkowej. W tym niespełna pięciominutowym utworze, co jakiś czas słyszymy nowe brzmienia, przez co mamy wrażenie, że ewoluuje.
Trochę się pogubiłem kiedy Leon Vynehaal oświadczył, że to jego pierwszy album. Miałem deja vu, ponieważ słyszałem to już przy „Rojus”, ale najwyraźniej artysta zmienił zdanie. Warto zaznaczyć, że „Nothing is Still” nie puścicie na imprezie. Jest to jedna z tych płyt, którą się w pewien sposób przeżywa, a każdy utwór to nowa opowieść. Jeżeli nie przepadacie za elektroniką, ale chcecie dać jej szansę, to mogę polecić najnowszą płytę Vynehalla. Ten album jest również udanym i ciekawym eksperymentem, w którym połączono brzmienie syntezatorów z klasycznymi instrumentami. Mam tylko jeden zarzut do tej płyty. Jak na cztery lata tworzenia i wydania dwóch całkiem sporych epek, płyta jest zwyczajnie za krótka. 40 minut na 10 utworów to zdecydowanie za mało. „Rojus” które ma 8 utworów trwa 49 minut, a „Music for the Uninvited” jest tylko minutę krótsza! Gdyby artysta dołożył jeszcze dwie produkcje to byłbym zadowolony w stu procentach. „Nothing is Still” to jedna z ciekawszych płyt tego roku, słucha mi się jej przyjemnie i na pewno będę wracał do niej co jakiś czas.
[fot. Ninja Tune]