Kiedy jedna ekipa Radia Sfera UMK wytrwale pracuje na Pol’And’Rock Festival, druga przeczesuje zakamarki muzyki alternatywnej na OFF Festivalu. O swoich odczuciach po pierwszym dniu koncertów pisze nasz reporter Piotr Grabski.
Przyjazd do Katowic to dla mnie stały punkt w wakacyjnych planach. Rozpocząłem co prawda dość późno, bo w 2013 roku, ale za to wyśmienitym line-upem – znalazły się w nim takie gwiazdy jak My Bloody Valentine, Godspeed You! Black Emperor czy największa sensacja: Zbigniew Wodecki i Mitch & Mitch. Tegoroczna edycja, szósta w moim życiu, również obfituje w wiele ciekawych koncertów.
Jednym z nich były Muchy wykonujące swój, dziś już legendarny, debiut Terroromans jako Xerroromans. Uważam ten koncert za bardzo udany – i w kwestii pomysłu, i wykonania – z wielu powodów. Po pierwsze, na OFF-ie to już tradycja, że jakiś artysta przyjeżdża wykonywać w całości swój klasyczny album. Tak było z Voo Voo i ich Sno-powiązałką, Molestą i ich Skandalem czy też wspomnianym Zbigniewem Wodeckim. W zeszłym roku Terroromansowi stuknęła dycha i myślę, że wielu fanów tej płyty liczyło na taki koncert. Po drugie, Muchy są obecnie w fenomenalnej formie: to już ich piąty koncert na tej nostalgicznej trasie, więc materiał mają doskonale przećwiczony. Zresztą… to nie jest też tak, że Muchy nie grały utworów z tej płyty od 10 lat. Po prostu nie grali Terroromansu w całości. Po trzecie, dziesięć lat temu, również na scenie Trójki, Muchy grały materiał promujący ten album. Wiele osób pod sceną to ci sami ludzie, którzy w 2008 roku, w Parku Słupna (do 2010 roku OFF Festival odbywał się w Mysłowicach) wyczekiwali koncertu promującego tę płytę. Co jeszcze mogę dodać? Że jest dla mnie niesamowite, że przez dziesięć lat ten materiał w ogóle się nie zestarzał i wciąż brzmi niesamowicie. Do tego dochodzi odbiór i fakt, że Muchy po prostu lubią grać tę płytę – między innymi o tym posłuchacie w wywiadzie, który miałem okazję przeprowadzić po koncercie.
Zanim jednak spotkałem się z Michałem Wiraszko i Szymonem Waliszewskim, wybrałem się na inny, w moim odczuciu równie ważny koncert. Wiele osób – w tym ja – nie wierzyło, że będzie świadkami takiego wydarzenia. Jak widać, życie potrafi zaskoczyć. Panie i Panowie, Kult pojawił się na OFF-ie. I to z wyjątkowym projektem! Odegrali oni w całości płytę Spokojnie, przez wiele osób uważaną za opus magnum zespołu. Strach przed tym koncertem był ogromny. Po pierwsze, Kult nie grał niektórych utworów z tego albumu od lat 80. Po drugie – przy całym szacunku do tego zespołu – niezbyt pasuje on na ten festiwal. Po trzecie, to niesamowicie dobra, ale również trudna płyta, której brzmienie łatwo zepsuć na żywo. Jaki był rezultat? Bardzo dobry. Już na samym początku Kazik zaznaczył, że mocno się stresuje, i uwierzcie, to było widać. Zespół stanął jednak na wysokości zadania. Wiedzieli chyba, że na OFF-ie publiczność jest wymagająca, a koncert, który za chwilę zagrają, nie będzie normalnym koncertem Kultu. Nie będzie Gdy nie ma dzieci, nie będzie Baranka ani Polski. Będzie dziesięć numerów, które złożyły się na jeden z najważniejszych albumów w historii polskiego rocka. Wiadomo – trudno było zbliżyć się do tego surowego, progresywnego brzmienia z wersji studyjnej, ale nie były to wykonania, których zespół powinien się wstydzić. Publiczność również była zachwycona. Przyznam szczerze, że tyle osób na polskim koncercie na OFF-ie widziałem ostatni raz… podczas wspomnianego Wodeckiego.
Po koncercie Kultu udałem się do strefy mediów, aby odbyć wywiad z Pokusą i Muchami. Następnym przystankiem był więc slot o 21:50. The Brian Jonestown Massacre byli jednymi z moich OFF-owych pewniaków. Zobaczyłem jednak po prostu przyzwoity koncert, o którym trudno się rozpisywać. Weszli na scenę, odegrali materiał (bardziej jednak piosenkowy niż psychodeliczny) i zeszli. Coś jak Belle and Sebastian parę lat temu – dobrze widzieć legendę, jeszcze lepiej jej posłuchać, aczkolwiek nie będzie to koncert, który zapamiętam na wieki.
W swojej zapowiedzi nie wspomniałem o Yasuaki Shimizu, ale nie oznaczało to, że nie czekałem na jego koncert. Legendarny przedstawiciel japońskiej elektroniki, który na swoim Music For Commercials w 1987 roku przepowiedział cały nurt vaporwave z dwadziestoletnim wyprzedzeniem, to osoba, którą bardzo chciałem zobaczyć na żywo. W rzeczywistości koncert miał mało wspólnego ze wspomnianym albumem i w rezultacie dostaliśmy ambientowy pejzaż z saksofonem w tle. Nie neguję, że mógł to być dobry koncert, ale chyba nie w tych warunkach i nie o takiej porze.
W końcu przyszedł czas na headlinera. W moich OFF-owych rekomendacjach pojawiła się oczywiście M.I.A.. Po zeszłorocznym występie na Open’erze nie można było spodziewać się niczego innego, jak tylko niesamowitego widowiska. I tak właśnie było. Maya jest wulkanem energii, którą zaraża wszystkich dookoła – i tych na scenie (tancerki i hypemankę), i tych pod sceną (publiczność). Podobnie jak rok temu, rewelacyjna setlista obejmowała w głównej mierze materiał z Kali i z jej najlepszych singli (Galang, YALA czy Bad Girls). Koncert godny headlinera nie tylko OFF-a, ale i wielu innych, większych festiwali. Takie show aż chce się oglądać.
Ale najlepsze organizatorzy zostawili na koniec. Jon Hopkins, jeden z najbardziej utalentowanych producentów współczesnej elektroniki, przyjechał do Katowic promować swój nowy album Singularity, jednocześnie nie zapominając o swoim genialnym poprzedniku – Immunity. Co to był za koncert! Na samym wejściu otrzymaliśmy mistrzowskie brzmienie ubrane w przepiękne wizualizacje. Hopkins zaczarował mnie nowoczesnym, elektronicznym brzmieniem na dobrą godzinę – pomimo późnej godziny nie chciałem, aby uczta ta się kończyła.
Jak widać, pierwszy dzień wypadł dość nostalgicznie i z przewagą dobrych koncertów. Jak będzie przez najbliższe dwa dni? Przekonamy się bardzo szybko – śledźcie nasze media społecznościowe i stronę internetową.
[fot. Michał Murawski, materiały prasowe]
Autorem wpisu jest Piotr Grabski, red. Agata Drozd.