Film Brady’ego Corbeta jest ciekawą obserwacją XXI wieku nacechowanego próżnością, egocentryzmem i strachem. „Vox Lux” chociaż trafnie wytyka błędy obecnych czasów, to gubi się we własnych spostrzeżeniach serwując nam sprzeczne odczucia.
Historia rozpoczyna się tragiczną strzelaniną w szkole. Jedną z ofiar jest nastolatka imieniem Celeste (Raffey Cassidy), która cudem uchodzi z życiem. Podczas pogrzebu uczniów, dziewczyna śpiewa piękną piosenkę napisaną razem z siostrą (Stacy Martin). Obecne kamery telewizyjne rejestrują utwór, który podbija serce całej Ameryki i od tej chwili Celeste rozpoczyna swoją wielką karierę. Dalej obserwujemy kolejne etapy życia nastolatki w drodze do sławy, a w połowie filmu widzimy jak dorosła Celeste (Natalie Portman) musi mierzyć się z demonami przeszłości i rosnącą presją.
„Vox Lux” nazywany jest mroczną wersją „Narodzin gwiazdy” z elementami „Czarnego łabędzia”. Młoda Celeste przechodzi burzliwą drogę na szczyt, która nie zawsze usłana jest różami, a mroczna muzyka i scena otwierająca film mrozi nam krew w żyłach, pozostawiając widza w napięciu do ostatnich chwil. Pod tym względem najnowsza produkcja Brady’ego Corbeta jest podobna do wymienionych filmów, jednak w szerszym ujęciu znacznie się od nich różni. Nie można odmówić talentu, którym obdarzony jest reżyser „Vox Lux”, gdyż poszczególne sceny są naprawdę imponujące, a pierwsza połowa filmu, w której Celeste gra Raffey Cassidy obiecuje nam wiele. Jednak druga połowa (Natalie Portman w roli Celeste) to pasmo szybkich scen, w których brakuje zagłębienia w poszczególne tematy, relacje między bohaterami i rysy osobowości. Brady Corbet posługując się postacią Celeste pokazuje nam jak bardzo próżni i zapatrzeni w siebie jesteśmy, jak zarówno osobiste, jak i światowe tragedie oddziałują na naszą osobowość. Jednak dawkuje nam te spostrzeżenia bardzo ostrożnie, sprawiając, że na koniec sami gubimy się w tym co reżyser chciał nam przekazać.
Chociaż zwiastuny skupiają się głównie na Natalie Portman, to po obejrzeniu filmu śmiało można powiedzieć, że jest to zabieg czysto marketingowy, gdyż laureatka Oscara pojawia się na ekranie dopiero w połowie filmu. Moim zdaniem główną rolę gra również Raffey Cassidy, która wciela się zarówno w młodą Celeste, jak i jej córkę Albertine. O tej absurdalnej decyzji reżysera trzeba powiedzieć parę słów. Raffey Cassidy przez połowę filmu gra młodą Celeste, która zdobywa kolejne szczyty w drodze do sławy. Następnie ta sama aktorka gra córkę dorosłej Celeste. Uważam, że jest to jedna z gorszych decyzji podjętych przez Brady’ego Corbeta. W niektórych filmach taki zabieg miałby sens, jednak tutaj odebrał nam pewien element tożsamości głównej bohaterki. Domyślam się, że miał to być zabieg psychologiczny, który sprawiłby, że postaci w filmie byłyby pełniejsze i dwuwymiarowe. Jednak w moim odczuciu wprowadziło to niepotrzebny chaos i zaburzyło budowanie osobowości bohaterów. Tym bardziej, że Raffey Cassidy i Natalie Portman znacząco się od siebie różnią gestami, stylem mówienia, sposobem budowania postaci. Rozumiem, że główna bohaterka przeszła przemianę, jednak jest ona na tyle rażąca, że widzimy dwie różne osoby, które nie mają ze sobą praktycznie nic wspólnego poza imieniem.
Opinie na temat roli Natalie Portman są zdecydowanie podzielone. Nic dziwnego, gdyż aktorka prowadziła swoją postać bardzo nierówno. W jednej chwili była intrygującą rozemocjonowaną gwiazdą, a w drugiej widzieliśmy karykaturę z zabawnym grymasem i wybałuszonymi oczami. Wydaje mi się, że aktorka nie do końca rozumiała graną przez siebie bohaterkę i nie potrafiła w tak krótkim czasie (jedynie druga połowa filmu) wprowadzić nas w świat widziany jej oczami. Na niekorzyść Natalie Portman działał również jej przedziwny akcent prosto ze Staten Island, który brzmiał bardzo nienaturalnie w ustach aktorki. Zawiódł mnie również Jude Law, który kompletnie nie przekonał mnie w roli menadżera. Częściowo nie jest to jego wina, a prawdopodobnie słabego przedstawienia postaci w scenariuszu, która była nijaka i nie miała jednolitej, logicznej osobowości.
Na „Vox Lux” patrzę bardziej jak na ciekawy projekt, stawianie pierwszych kroków utalentowanego reżysera Brady’ego Corbeta. Film jest nierówny, gubi się we własnych spostrzeżeniach, a twórcy sami do końca nie wiedzieli, którą drogą chcą podążać. Jednak pomimo tego film ogląda się dobrze, nie ma tu niepotrzebnych przedłużeń, a sceny chociaż nie tworzą spójnej wizji to są dobrze zbudowane. Film jest przeciętny, chociaż ma kilka zapadających w pamięć momentów. Z pewnością warto obserwować kolejne projekty Brady’ego Corbeta, bo widać, że początkujący reżyser ma duży potencjał.
Ocena: 6/10.
Tekst powstał we współpracy z siecią kin Cinema City.
(fot. Youtube)