Śnieg. Szybko się w tym roku pojawił, a to dobrze. Jakiś czas wcześniej usłyszałem w płytowym podsumowaniu miesiąca na kanale Metalurgia o nowej płycie Kælan Mikla. Piotr – jeden z prowadzących – wspomniał, że nie może się doczekać, kiedy tylko spadnie śnieg, by posłuchać tego albumu w zimowej atmosferze. Kiedy to mówił, nie rozumiałem, o co mu do końca chodzi. Ale wtedy – w ten wieczór, gdy z nieba zaczęły spadać pierwsze tej zimy płatki – już wiedziałem.
Chciałbym zaprosić wszystkich czytelników tam, gdzie przeniosłem się ja, gdy patrząc tępym wzrokiem w szybę autobusu ze słuchawkami w uszach, nagle znalazłem się w baśni.
Ślicznie tu było w lecie.
Ale w zimie wszystko znikało. Biały śnieg pokrywał dachy, a zamknięte okna często zamarzały; wtedy mróz kładł na nie delikatne białe kwiaty, ale nic przez nie widzieć nie było można. A dzieci chciały się widzieć, chciały ciągle wiedzieć o sobie. Więc rozgrzewały pieniądz na piecu i kładły go na szybę. Wtedy wśród białych liści i gałązek tworzył się mały i przezroczysty otwór, w którym zaraz mrugnęło śmiejące się oko Kaja albo Gerdy.
— Pójdź tu do nas! — mówiło oko.
— Dobrze, dobrze!
Przed ukazaniem się Undir Köldum Norðurljósum nie miałem świadomości istnienia Kælan Mikla. Gdzieś przemknęła mi ta nazwa przy okazji warszawskiego koncertu z Alcest, lecz nie sprawdziłem, jaka muzyka się za nią kryje. Jesienią pojawił się singiel tego nieznanego mi tworu, który sprawdziłem tylko dlatego, że powstał we współpracy – cóż za niespodzianka – z Alcest. Nie spodobał mi się jednak, zdawał mi się nudny i pozbawiony życia, a mój ulubiony francuski zespół był praktycznie niezauważalny.
O tym, że słuchanie singli jest w moim przypadku pozbawione sensu, przekonacie się z pewnością na łamach Sfery jeszcze nie raz.
— Patrz, patrz! Białe pszczoły wyleciały z ula — mówiła stara babka, ukazując wnuczce chwiejące się w powietrzu płatki śniegu.
— Pszczoły, pszczoły — powtarzała wesoło Gerda. — A czy mają swoją królową?
— Rozumie się, że mają — odpowiedziała babka. — Największy ze wszystkich płatków, a zawsze tam leci, gdzie śnieg najgęściej pada. Jeśli spadnie na ziemię, wzbija się natychmiast znowu ku ciemnym chmurom i nigdy nie spocznie. Czasem przebiega nocą po ulicach miasta i zagląda do okien, a wtedy wyrastają na nich śnieżne kwiaty i brylantowe liście.
— Tak! Tak! Widzieliśmy! — wołały dzieci, zachwycone słowami babki.
— A czy królowa śniegu mogłaby przyjść tutaj? — zapytała Gerda.
— Ach, niech no tylko przyjdzie! — krzyknął Kaj wesoło. — Posadziłbym ją zaraz przy piecu i roztopiłaby się! Ha, ha, ha!
Babka pogłaskała go lekko po głowie i zaczęła opowiadać co innego.
Był mroźny i ciemny wieczór. Pierwszy śnieg nie był wcale przyjemny – ziemia przez to, że była jeszcze dosyć ciepła, momentalnie roztapiała biały puch, więc spacer na przystanek przebiegał raczej po kałużach. Po wyjściu z klatki schodowej włożyłem do uszu słuchawki i wybrałem uprzednio przygotowany, nieznany mi w zupełności album.
Nie zaiskrzyło od pierwszego dźwięku, co teraz całkowicie rozumiem. Dopiero po chwili, może po dwóch utworach, w pełni wszedłem w ten nieludzko zimny klimat syntezatorowych dźwięków. Nie zauważyłem nawet momentu, kiedy zapomniałem, kim jestem, co robię w autobusie i skąd tu przyszedłem. Byłem w innym miejscu.
Te trzy niesamowite Islandki nie odsłaniają swojej bajecznej wizji od razu. By w pełni Undir Köldum Norðurljósum poczuć, trzeba w tę płytę całkowicie wsiąknąć. Dać ponieść się mechanicznym perkusyjnym bitom, poczuć chłód bijący z brzmienia syntezatorów i zatrzymać się nad dziwacznym językiem pochodzącym gdzieś z dalekiej otchłani, którym posługuje się wokalistka. To wszystko nie jest jednak trudne – wystarczy przy chwili uwagi usiąść, włączyć album i poczekać. Zrozumienie przyjdzie samo.
Posadziła go w saniach obok siebie, nakryła białym futrem, a jemu się zdawało, że zapada w górę śnieżną.
— Jeszcze ci zimno? — rzekła i pocałowała go w czoło.
Huu! Jakiż to był zimny pocałunek! Uczuł lód aż w głębi serca, które — jak wiemy — już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło bardzo prędko i zrobiło mu się lepiej. Nie czuł już wcale zimna.
Wszystkie składowe Undir Köldum Norðurljósum są ze sobą połączone w tak bardzo spójny i składający się na doskonały efekt końcowy sposób, że trudno wyrazić mi to słowami. Teoretycznie nie dzieje się w tej muzyce zbyt wiele – nie ma tu wielu nagłych zmian tempa czy nastroju. Muzyka, która w teorii powinna nudzić, w praktyce sprawia, że nie sposób się od niej uwolnić. To, jak muzyka Kælan Mikla żongluje emocjami, będąc przy tym praktycznie ich pozbawiona…
Ja wiem, że to, co tutaj piszę, nie ma do końca sensu, ale taka jest właśnie Undir Köldum Norðurljósum – niewyjaśniona, baśniowa i… tajemnicza.
Długo szła tak Gerda, w końcu zmęczyła się bardzo i usiadła znowu pod drzewem. Właśnie pierwszy śnieg pokrył ziemię i bose nożyny dziewczynki poczerwieniały z zimna. Wtem tuż przed nią stanęła duża, szara wrona: popatrzyła na nią, pokręciła łebkiem, podleciała w prawo i w lewo i zawołała:
„Kra! Kra!” Znaczyło to: „Dzień dobry, kochana dziewczynko, musisz być bardzo biedna, kiedy w takie zimno sama idziesz w świat szeroki. Gdzież ty idziesz, dziewczynko? Czego szukasz?”
Nie znałem wcześniej takiej płyty, która potrafiłaby sprawić, że mam jednocześnie ochotę patrzeć na spadające za oknem z nieba płatki śniegu siedząc pod kocykiem z kubkiem herbatki w dłoni oraz wyjść gdzieś do klubu, by potańczyć na parkiecie do nośnych i dających przestrzeń do potupania nóżką kawałków. I w tej sprzeczności nie chodzi o to, że na płycie są po prostu różne piosenki. Nie – to się dzieje w praktycznie każdym z utworów. Weźmy choćby taki Örlögin – z doskonale zapadającą w pamięć linią melodyczną i prostym bitem, a jednak zawierający w sobie klimat nostalgii i dzieciństwa.
I pędzili znowu na północ bez wytchnienia i odpoczynku. Drogę wskazywały im wspaniałe blaski ogni, płonących w pałacu królowej, które na ciemnym niebie rozlewały się w zorzę czerwoną.
Ciężko jest mi określić, jaki to dokładnie gatunek muzyki gra Kælan Mikla. Bardzo dużo tu z Joy Division, tego, co w zespole Iana Curtisa najzimniejsze i nieludzkie. Ze skojarzeń – dość oczywistych – pojawia mi się w głowie również wspominany już wyżej Alcest z niesamowitą umiejętnością tworzenia w muzyce sennych wytworów wyobraźni. Nie odnajdziemy tu jednak znanego od Francuzów ciężaru. Undir Köldum Norðurljósum to gatunkowo płyta lekka, lecz środki, których używa, nie mają wiele wspólnego z efektem końcowym.
Nigdy w tej białej olbrzymiej przestrzeni nie słyszano śmiechu ani wesołego głosu, nie było tu nigdy rozgłośnej zabawy, choć północne niedźwiadki i inne stworzenia mogły wyprawiać najświetniejsze bale w takich wspaniałych salach przy muzyce wichru. Nie wchodziły tu jednak nigdy — nigdy! W pałacu królowej śniegu było pusto i zawsze cicho. Cicho codziennie o jednej godzinie zapalała się zorza, a następnie gasła, cicho błyszczały białe, śnieżne ściany, cicho w środku leżało wielkie lodowe jezioro. Przejrzysty lód spękany był w tysiące kawałków, ale wszystkie były podobne do siebie, zupełnie jednakowe. A na środku jeziora, na wysokim lodowym tronie siedziała królowa śniegu, gdy gościła w swoim królestwie.
Undir Köldum Norðurljósum jest chyba werbalizacją tego, co mógł odczuwać Kaj po tym, gdy do jego serca trafił okruch zwierciadła czarodzieja. Chciał wypowiedzieć słowo, które przyniosłoby mu szczęście i wolność, lecz po prostu nie potrafił, aż do przybycia Gerdy. Kælan Mikla tego szczęścia za sprawą tej płyty nie uzyskuje. Jest to album smutny i skłaniający do refleksji, pomimo swojej taneczności i chwytliwości. Szczęście jest jednak widoczne na samym końcu, u słuchacza. Bo ten otrzymuje przepiękny kawałek muzyki.
W pałacu królowej śniegu, na lodowym jeziorze, u stóp wysokiego lodowatego tronu, jaśniał w blaskach zorzy północnej nieznany tu, tajemniczy wyraz:
»Kocham«.
[fot: oficjalna grafika; Førtifem]
[Wykorzystano fragmenty utworu Królowa Śniegu, autor Hans Christian Andersen.]