– A może chociaż troszkę radośniej… – zaproponowała zmieszana redaktor naczelna po przedstawieniu mojego pomysłu na opowieść o mieście, w którym mieszkam.
– Spróbuję, ale nic obiecać nie mogę – odpowiedziałem.
Na wstępie muszę wytłumaczyć jedną rzecz – poza widokiem na nadwiślańskie spichrze i most, z którym możecie kojarzyć Grudziądz, raczej nie znajdziecie tu ładnych miejsc, które mogłyby trafić na pocztówkę. Piękno tego miasta odnaleźć można jedynie poprzez wspomnienia ludzi w nim mieszkających. I właśnie tam chciałbym Was przenieść – do miejsca szarego niczym smog, który się zimą nad Grudziądzem unosi, lecz jednak kolorowego, przynajmniej w moim sercu. Zapraszam wszystkich na sentymentalno-krajoznawczy spacer po takich miejscach, których raczej nie odwiedzilibyście podczas wycieczki.
Leżący na grudziądzkich ulicach śnieg chrupie mi pod butami. Nie ma go na szczęście wiele – moje letnie adidasy nie mają z taką ilością białego puchu problemu i nie przemakają. Da się iść, choć w zimowych butach na pewno byłoby to znacznie bardziej komfortowe. Noście ciepłe buty, naprawdę.
Docieram na ulicę Bydgoską. Tutaj, gdy zaczęła się pandemia, przebiegała część mojej biegowej trasy – okazało się, że przez ten czas, kiedy siedziałem w domu zajęty robieniem niczego, całkowicie zgubiłem kondycję. Nie potrafiłem już obiec dookoła górki strzemięcińskiej. W powrocie do formy bardzo pomogła mi muzyka Cannibal Corpse, która swoim wdziękiem i subtelnością sprawiała, że chciało mi się biec.
Otoczone zielonym płotem boisko okryte jest pokaźną warstwą śniegu. Nikt normalny w takich warunkach nie gra w piłkę, skąd nie ma śladów butów.
Zima, jakoś 2012-2013 rok. Śnieg jeszcze nie spadł – w teorii można wyjść na „piętnastkę” (tak od numeru szkoły zza płotu wszyscy na osiedlu nazywali to boisko), by pokopać w piłę. Z moją niezbyt dobrą, ale wytrzymałą futbolówką ruszam w stronę podwórka, aby zebrać kolegów. Przemieszczam się od domofonu do domofonu, lecz nikt nie ma ochoty wyjść.
– Trudno – mówię sam do siebie i kieruję się na „piętnastkę”, by oddać kilka strzałów na pustą bramkę.
Przez noc zaczął padać śnieg. Śnieżyca trwała także za dnia, lecz nie był to wystarczający powód, by zostać w domach. Nie zabrałem jednak ze sobą piłki – nikt normalny w takich warunkach nie gra.
Jakoś piętnaście minut po moim przyjściu wszyscy biegaliśmy po boisku za kulistym, całkowicie oblepionym śniegiem niezidentyfikowanym przedmiotem. Było potwornie zimno i mokro. Po pół godziny stwierdziliśmy, że to rzeczywiście nie ma sensu. Rozeszliśmy się w swoje strony.
Sporą część dzieciństwa spędziłem na tym boisku. Pierwsze kłótnie, nieudolne bójki, dyskusje nad tym, która piosenka Eminema jest najlepsza, sparingi z innymi podwórkowymi drużynami piłkarskimi, wspólna wymiana dodawanymi do „Bravo Sport” prezentami…
A wszystko to tutaj, na tym wyłożonym piachem i kamieniami „stadionie”, który zdarł niejedno kolano podczas gry.
Za płotem znajduje się kolejne boisko, tym razem typowo przyszkolne, spełniające funkcje spacerniaka. Przez sześć lat, które w tej szkole spędziłem, kojarzy mi się z tym miejscem jedna, wyjątkowa sytuacja.
Jakoś w trzeciej klasie podstawówki bardzo lubiliśmy z innymi osobami z klasy podczas przerw na zewnątrz bawić się w berka. Stosowaliśmy jednak jedną zasadę – gonimy się tylko na trawie, która zajmowała niewielką, ale wystarczającą część spacerniaka. Zabawa zawsze kończyła się wraz z dzwonkiem oznaczającym lekcję. Trwał on dobrych kilka sekund, więc biegło się wtedy w stronę budynku, ale do zakończenia dźwięku nadal gra obowiązywała.
Raz słysząc dzwonek i będąc akurat tym goniącym, ruszyłem w stronę uciekającego kolegi. Dotknąłem go koniuszkami palców dosłownie w ostatniej chwili. Nie obróciłem się i z zaciśniętą w geście zwycięstwa pięścią poszedłem na lekcję.
Mija pięć, dziesięć, piętnaście minut zajęć. Kolega, którego złapałem, nie przychodzi. Jakoś w połowie lekcji otwierają się drzwi, a w nich, wraz ze szkolną pielęgniarką stoi zapłakany kolega, którego udało mi się w ostatniej chwili złapać. Po chwili zauważyłem, że jego kolano jest zakrwawione. Choć to delikatnie powiedziane. Mógłbym przysiąc, że (UWAGA! OSOBY WRAŻLIWE PROSZONE SĄ O NIECZYTANIE SŁÓW NASTĘPUJĄCYCH PO ZAMKNIĘCIU NAWIASU!) zobaczyłem wystającą mu spod strzępków mięsa białą kość. Na ile było to tylko moje wyobrażenie, a na ile rzeczywistość? Nie mam pojęcia.
Przez całe sześć lat obiecywano mi corocznie, że okropny żużel znajdujący się na spacerniaku będzie wymieniony. Oczywiście – boisko zostało zrewitalizowane… Po moim skończeniu szkoły.
Mimo tych gorszych wspomnień dobrze pamiętam czasy podstawówki. To tam zaczęły kształtować się moje muzyczne gusta, których wypływ mogą uświadczyć ci, którzy zaglądają w dział recenzji na stronie Sfery. W tych murach zaczęła się moja bezgraniczna miłość do zespołów takich jak Perfect, Lady Pank czy TSA.
Idąc dalej, mijam kolejne boisko, tym razem niemające nic wspólnego ze szkołą. „Ósemka” (nazwa wzięła się najprawdopodobniej z jego kształtu widzianego z góry), pomimo bliskości podwórka, nie była nigdy miejscem, w którym bywałem często. Między „piętnastką” a „ósemką” przebiegała niewidzialna granica. To nie było nasze terytorium.
To było idealne miejsce do tego, by wybudować tu orlik. Z jakiegoś powodu nigdy tego nie zrobiono, ponieważ – jak nam tłumaczono – inne tego typu boisko jest całkiem niedaleko, bo na ulicy Czarneckiego. W rzeczywistości poszliśmy tam tylko raz…
Następnie kieruję się w stronę ulicy Chełmińskiej. Ta od kilku miesięcy jest całkowicie rozkopana – trwa realizacja rewitalizacji linii tramwajowej.
Tak – w Grudziądzu mamy tramwaj. Jedną linię. Jesteśmy drugim najmniejszym miastem w Polsce, które posiada taki rodzaj transportu. O dziwo ma to nawet sens – tramwaj jeździ z jednej strony miasta na drugą, dość często.
Pod warunkiem, że jeździ.
Idąc ulicą Czerwonodworną, kieruję się w stronę swojego byłego już technikum. Na nieodśnieżonym chodniku kilka razy wykonuję pozycję jaskółki, by jakkolwiek złapać równowagę. Docieram w końcu pod szkolny płot.
Piękne były te cztery lata, nie zapomnę ich nigdy. No, może jednak trzy, bo w marcu 2020 roku stało się coś, o czym wszyscy wiemy. Zdążyłem poznać tu trochę osób, które pozostaną mi bliskie na długo. No i zrobiłem trochę głupich rzeczy. Niczego nie żałuję.
Kieruję się dalej, w stronę pierwszej wybudowanej w Grudziądzu, poważnej galerii handlowej. Przez kawałek łąki, znajdującej się przy szkole, przebiegał w technikum nasz skrót, który prowadził prosto do galerii. Wewnątrz był punkt, w którym sprzedawano ciepłe zapiekanki i hot dogi po 2 złote (potem po 2,50, a następnie po 3,00…). Chodziło się tam na okienkach, oczywiście całkowicie nielegalnie i pod groźbą kary ze strony szkoły.
Drodzy uczniowie grudziądzkiego ekonomika – nie opuszczajcie terenu szkoły! To bardzo nieładnie!
Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy kiedyś zaczęto na tej łące budowę kolejnego kompleksu handlowego. Idąc dziś wzdłuż ulicy Konarskiego, zobaczyłem stan prac na łące.
Nie ma już łąki.
Idę dalej, w stronę osiedla Lotnisko. Pomimo że obecnie nazwa może wprowadzać w błąd, kiedyś naprawdę były tu samoloty. W kilku miejscach zachowała się dawna infrastruktura po strzelnicy samolotowej, a w miejscu, w którym współcześnie znajdują się Wojskowe Zakłady Uzbrojenia, kiedyś znajdowały się koszary lotnicze.
Tutaj warto polecić książkę Fortyfikacje Pomorza Nadwiślańskiego. Twierdza Grudziądz. Przewodnik autorstwa Włodzimierza Grabowskiego (i innych). Chyba w każdym mieście kryją się przeróżne militarne obiekty, pochowane po lasach czy osiedlach. Przewodnik ten zabiera nas na 25 wycieczek po różnego rodzaju umocnieniach, bunkrach i innych przeznaczonych kiedyś dla wojska budowlach.
Zza lasku (ciekawe kiedy i on kiedyś zniknie i na jego miejscu powstanie sklep…) wyłania się potężny kompleks szkolny. Niegdyś ten zespół szkół był miejscem, w którym spędziłem trzy najbardziej dynamiczne lata. Cóż obecna młodzież może wiedzieć o dorastaniu, nie znając gimnazjum…
Długie godziny spędzone na hali jako niespełniony siatkarz, mały człowiek muszący radzić sobie z wielką szkołą, miłość do Iron Maiden, wyjazdy na turnieje siatkarskie…
Wszystko działo się tutaj bardzo szybko. Ale nadążaliśmy.
Kieruję się w stronę ulicy Parkowej, która – nie zgadniecie! – znajduje się przy miejskim parku. To jedno z fajniejszych miejsc w Grudziądzu. Sporo ładnych alejek do spacerów, jesienią po drzewach i ziemi biega pełno wiewiórek, kiedyś stał tu samolot (który przeniesiono w inne miejsce) i czołg (z którym nie wiem, co się stało, może nadal stoi gdzie stał, a ja go nie zauważyłem), a na środku parku jest staw, na którym w ciepłych porach roku pływają kaczki.
Do tego stawu jeszcze wrócę…
Kolejny przystanek na naszym spacerze to… najzwyklejsza na świecie brama. Być może niektórzy grudziądzanie poznają, że znajduje się przy Zespole Szkół Technicznych (dawniejszym potocznie Elektryku). Dla innych po prostu dwa kawałki metalu, a dla mnie pewna historia, która mocno utkwiła mi w pamięci.
Wspomniałem wyżej o tym, że raz postanowiliśmy z kumplami z podwórka wybrać się na orlik. Na miejscu okazało się jednak, że obie bramki są zajęte, więc jakakolwiek wariacja gry w mistrza jest niemożliwa, nie wspominając nawet o regularnym meczu na dwie bramki. Uznaliśmy więc, że poszukamy innego boiska, może nie z tak atrakcyjną murawą, ale nadal lepszego niż nasza „piętnastka”. Zobaczyliśmy boisko po drugiej stronie ulicy i podjęliśmy decyzję, że pogramy sobie na nim.
„Siup” przez bramę (znajdującą się jakieś 30 metrów od tej widocznej na zdjęciu, ale identycznej) i wszyscy byliśmy po drugiej stronie muru. Nie nacieszyliśmy się jednak tym faktem zbyt długo. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się grupka miejscowych, która zaczęła biec w naszą stronę. Nie kalkulowaliśmy – wiedzieliśmy, jaka to okolica, i nie było nad czym dumać. Trzeba było uciekać, i to jak najszybciej.
Pobiegliśmy wzdłuż muru, do widocznej na zdjęciu bramy. Byłem w końcówce składającego się z moich kolegów peletonu, ale zdawało się, że odległość między nami a grupą pościgową jest wystarczająca, by uciec. Dobiegłem do bramy jako drugi od końca.
Wskoczyłem na bramę i zorientowałem się, że nie mam telefonu. Musiał wypaść mi z kieszeni dosłownie przed chwilą, najpewniej, gdy wspiąłem się na górę. To była stara cegła, z której można było dzwonić, pisać SMS-y i grać w czerwoną kulkę. Niemniej nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której muszę powiedzieć rodzicom, że zgubiłem moją Nokię.
– Telefon mi wypadł – powiedziałem przerażony do kumpla za mną – Muszę po niego zejść.
– Zwariowałeś?! – odrzekł mniej więcej w ten sposób, choć z pewnością używając innego słowa – Przecież nas złapią i pobiją! – słusznie zauważył.
– Ale telefon… – wydukałem przerażony, nie wiedząc, co chcę zrobić.
– Ugh… No dobra, zostanę z tobą – wycedził przez zęby, czując do mnie ewidentną złość. Absolutnie nie rozumiem, dlaczego się na mnie złościł…
Zostaliśmy okrążeni przez grupkę znacznie większych i starszych od nas osobników. Byliśmy kompletnie przerażeni. Wkroczyliśmy na ich teren i na nim właśnie się znajdowaliśmy. My na naszym podwórku takich rzeczy nie robiliśmy, ale wiedzieliśmy, że nasz przypadek może być wyjątkiem od reguły. Oni z pewnością nie mieli wobec nas miłych zamiarów.
Ledwo dukając słowa ze strachu, wytłumaczyłem sytuację z telefonem. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nie ma opcji, że otrzymam go z powrotem.
– Oddajmy młodemu telefon, po co nam on – powiedział ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu jeden z szajki. To chyba on znalazł telefon wśród trawy.
Zdałem sobie sprawę, że nie są aż tak źli. Szansa na wyjście z sytuacji ze wszystkimi zębami stawała się coraz bardziej prawdopodobna. Nie można było jej jednakże lekceważyć – dalej byliśmy we dwójkę absolutnie przerażeni, ale uznaliśmy, że trzeba ten strach nieco wzmocnić.
– Widzew czy GKM?! – spytał jeden, najprawdopodobniej nieoficjalny przywódca grupy.
Przed tym pytaniem postawiony był prawdopodobnie każdy młody mieszkaniec Grudziądza. Sympatycy miejscowego GKM-u – zespołu żużlowego, nie pałali zbytnią sympatią do grudziądzkich kibiców Widzewa Łódź. Z jakiegoś nieznanego mi bliżej powodu, środowiska kibicowskie bardzo lubią wiedzieć, czyją stronę trzymają zupełnie niezainteresowani tematem ludzie.
Po tym, jak nie uzyskali natychmiastowej odpowiedzi, postanowili zabrać nas w inne miejsce. Szliśmy otoczeni przez szajkę miejscowych, więc nie było żadnej opcji ucieczki.
Zaprowadzili nas pomiędzy bloki, i kazali stanąć pod ścianą jednego z nich.
– Widzew czy GKM?! – ponowił pytanie lider.
– Ja nawet nie wiem, co to jest… – wydukałem z dodanym strachem i przybrałem jak najbardziej uległą pozycję, jaka była w tej sytuacji możliwa. To zdawałoby się idiotyczne, kłamstwo jednak zadziałało. Przenieśli się na kolegę, który stał obok mnie.
– Kiedyś chodziłem na Olimpię, ale już nie chodzę… – odpowiedział. Najpewniej nie kłamał, w przeciwieństwie do mnie. Dodanie do wątku prawdopodobnie najbardziej neutralnego wariantu w postaci grudziądzkiego klubu piłkarskiego było rozsądnym posunięciem.
– Za mną – lider skierował się za róg budynku – Macie jak najgłośniej krzyczeć w tamtą stronę (tu następuje pewien nieprzyzwoity wyraz, oznaczany przez młodzież jako pięć gwiazdek) GKM!
– (tu następuje pewien nieprzyzwoity wyraz, oznaczany przez młodzież jako pięć gwiazdek) GKM! – krzyknęliśmy nieco przyduszonymi głosami, nie wiedząc, co nas czeka.
Cała szajka spojrzała w górę, w stronę któregoś z balkonów. Wszystko już wiedzieliśmy – naszymi krzykami wzywamy fana grudziądzkiego klubu żużlowego, najprawdopodobniej po to, by to on wyłamał nam palce i poskręcał nadgarstki.
– Za cicho, głośniej! – po chwili bezszelestnej ciszy rzucił lider. Nie kwestionowaliśmy.
– (tu następuje nieprzyzwoity wyraz, oznaczany przez młodzież jako pięć gwiazdek) GKM! – zawołaliśmy głośniej niż poprzednio. Ponownie cisza i wzrok wlepiony w górę.
– Jeszcze głośniej.
– (tu następuje nieprzyzwoity wyraz, oznaczany przez młodzież jako pięć gwiazdek) GKM! – wykrzyczeliśmy już prawie pełną mocą. Ponownie cisza.
– Macie trzy sekundy na ucieczkę powiedział nasz rozmówca i zaczął błyskawicznie odliczać – RAZ, DWA TRZY!
Przy „dwa” byliśmy już gdzieś na drugim końcu miasta. Nigdy w życiu tak szybko nie biegłem. Nie ruszyli jednak za nami. Zostawili nas w spokoju. Bezpiecznie dobiegliśmy na nasze podwórko.
Idę dalej, ulicą Hallera w stronę wiaduktu przechodzącego nad torami kolejowymi. Zza górki wyłania się wielkie żółte „M”, będące logiem pewnej sieci fastfoodów (pamiętacie cheeseburgery po 2 złote?). Mijam restaurację z prawej strony i kierując się w górę ulicy Włodka, zauważam centrum handlowe Alfa. Wielkie to było wydarzenie, kiedy je otwierali. Pamiętam, jak postanowiłem zabrać się z kumplem z klasy w pierwszym tygodniu jego otwarcia. Ludzi było tyle, że ciężko było się przez nich przebić.
Grudziądz dostał wtedy wiele sieciowych sklepów z ubraniami, skoncentrowaną na kurczakach kolejną znaną sieć fastfoodów oraz kilkusalowe kino, które miało wkrótce zastąpić starego Heliosa, znajdującego się stosunkowo niedaleko od nowego.
Stare kino dało radę działać chwilę równolegle z nowym, ale w końcu musiało zakończyć działalność. Ta maszyna do popcornu, wszechobecny dziwny zapach i niewygodne fotele… Było tam absolutnie najlepiej. Pamiętamy [*].
A przynajmniej ja pamiętam…
Kieruję się na ulicę Toruńską. Normalnie jeździ nią tramwaj, lecz teraz od kilku miesięcy środkiem przebiega głęboka dziura. Prace trwają tu tak szybko, że latem do pomocy postanowiły przyjść nawet chwasty, które w tej dziurze wyrosły.
Po obu stronach ulicy wąskie przejścia dla przechodniów. W szklanych witrynach ulokowanych na parterach kamienic wywieszone transparenty „Wynajmę”. Część witryn jest rozbita, lecz te sklepy, które działają, sprzedają głównie niemiecką chemię, prasę i budżetowe ubrania. W zaspie na środku ulicy leży szklana butelka po setce wódki.
Zbliżam się do Alei 23 stycznia, zwanej potocznie Placem stycznia. Poza kebabem (przeciętnym) ważnym punktem miasta są tu grudziądzkie planty, które dzielą się na górne i dolne. Dość długi odcinek chodnika z obu stron otoczony jest ławeczkami (pod warunkiem, że ktoś wcześniej nie wpadnie na pomysł, by którąś z nich wyjąć wraz z betonem, by postawić ją w wygodniejszym miejscu). Na ławeczkach najczęściej przysiadują rodziny z dziećmi podczas spacerów, bezdomni oraz młodzież spotykająca się w celach integracyjnych i rozrywkowych.
Zmierzam do ścisłego centrum miasta – na Rynek Główny. Jedną z ciekawostek co do tego miejsca, że przez sam rynek przebiegają tory tramwajowe, które widać na pierwszym planie zdjęcia. Tramwaje w innych miastach raczej omijają rynki, bo może to prowadzić do dość niebezpiecznych sytuacji.
Ładnie tu dziś. W ostatnich latach znacznie poprawiło się, jeśli chodzi o wystrój miasta w czasie świąt. Nie sądziłem, że mogę powiedzieć coś takiego o Grudziądzu, ale tak – tu jest ładnie!
Mijam ławeczkę z Mikołajem Kopernikiem (kiedyś przyjechał do nas wygłosić jakiś ważny traktat czy coś), któremu towarzyszy puste opakowanie po papierosach. Kieruję się w stronę ulicy Spichrzowej, która jeszcze kilka lat temu wyglądała naprawdę żałośnie. Dziś – dzięki powolnym remontom poszczególnych spichrzy oraz dzięki towarzystwu ładnych światełek – wygląda to nieźle. Na jednej ze ścian umocowana jest gadająca głowa renifera, którą uwielbiają dzieci. Ładnie, choć nadal daleko do ideału…
Do głowy przychodzi mi świetny pomysł – pójdę do babci na herbatkę! Mieszka niedaleko, więc to idealna okazja, by do niej zajść. Po drodze mijam jeszcze Klub Akcent – chyba jedyne miejsce w mieście, które nadaje się na średniej wielkości koncerty. Luxtorpeda, Kabanos, cover band Led Zeppelin… Ale ze wszystkich zdecydowanie najbardziej w pamięci utkwił mi występ Kata & Romana Kostrzewskiego. Romka widziałem później kilka razy w lepszej formie, ale ten koncert był szczególny, bo u mnie!
Babcia częstuje mnie herbatką z sokiem truskawkowym. Albo malinowym… Nieważne! Poza tym czekolada i owoce. Tak trzeba żyć!
Opowiadam o swoim dzisiejszym spacerze. Zatrzymuję się na wizycie w parku miejskim, gdzie babcia postanawia opowiedzieć mi wcześniej nieznaną historię.
Lato, dawno temu. Babcia spaceruje wspólnie z dziadkiem w okolicach stawu. Na niebie widać ledwie kilka małych leniwie przesuwających się po niebie chmur. Nie da się odczuć jednak żaru – korony rosnących w parku dębów przysłaniają słońce, dając przyjemny cień.
Obok dziadków – którzy nie byli wtedy jeszcze moimi dziadkami – przechodzi matka z małym synkiem. Nagle, nie wiadomo w jaki sposób, dziecko znajduje się w wodzie stawu. Dziadek jednak nie zastanawia się ani chwili – w pełnym ubraniu wskakuje do wody. Bohatersko ratuje chłopca i wydobywa go na brzeg.
Matka uratowanego dziecka nawet nie myśli o tym, żeby podziękować dziadkowi. Momentalnie zaczyna wrzeszczeć na synka, myśląc, że dzięki temu następnym razem przez przypadek nie wpadnie do wody. Po czasie kobieta z chłopcem odchodzą, bez najmniejszego słowa podziękowania.
Dziadek był najlepszy na świecie.
Na zewnątrz jest już zupełnie ciemno, więc rozgrzany postanawiam wrócić na pokryte śniegiem grudziądzkie ulice. Za namową babci udaję się na górę zamkową, która jest ponoć bardzo ładnie oświetlona.
Nie myli się. Stosunkowo niedawno odbudowana wieża Klimek (oryginalna została zniszczona podczas II wojny światowej) jest ślicznie oświetlona przez projektory. Klimek i bez tego wygląda imponująco (ale tylko z daleka, skąd nie widać zdecydowanie zbyt nowocześnie wyglądających cegieł, z których został odbudowany), ale teraz to już nawet mi zapiera dech w piersi.
Postanawiam podejść bliżej i wykonać sobie z wieżą selfie.
Jest już ciemno, więc widok z góry zamkowej praktycznie nie istnieje. Schodzę więc na dół, a przy pomniku ułana z dziewczyną kieruję się jeszcze niżej, po schodach. Wzdłuż Wisły przy spichrzach wiedzie bardzo ładna ścieżka, która jest fragmentem Wiślanej Trasy Rowerowej. Idę nią, lecz mój wzrok skierowany jest na ślicznie wyglądające zza drugiej strony rzeki spichrze. Z daleka wyglądają naprawdę imponująco, lecz gdy podejdziemy blisko, niektóre z budynków wyglądają w ten sposób…
Idąc wzdłuż Wisły, zauważam leżaki, które zostały postawione tutaj jesienią. Ten fakt nie został przez grudziądzan przemilczany – w internecie pojawiło się dużo głosów, które wyśmiewały to, że nikt zimą na leżakach leżeć nie będzie. Wcześniej myślałem, że to ja jestem bardzo szyderczy i krytyczny w stosunku do mojego miasta, ale się myliłem.
Ludzie, naprawdę nie macie się już czego czepiać? Kilka miesięcy i leżaki zaczną nam wszystkim służyć. O ile wcześniej nie zostaną zdemolowane…
Dalej znajduje się most przebiegający nad kanałem portowym. Kilka lat temu w powstało tutaj kilka nowych rzeczy, które miały uatrakcyjnić grudziądzki port. Są nowe budynki, plac dla kamperów, nowa infrastruktura dla wioślarskiego klubu Wisła, są ślicznie położone nad samą rzeką chodnik i trasa rowerowa, a w samym porcie powstał dźwig do opuszczania łodzi na wodę. Latem (przy wystarczająco wysokim stanie wody) wypływa stąd statek wycieczkowy, z którego bardzo ładnie widać panoramę Grudziądza.
Sam most jest obrotowy – obraca się, gdy do portu wpływa jakiś większy statek. Do tej pory stało się to najwyżej kilka razy…
Do siatki, która zabezpiecza przechodniów przed spadnięciem do kanału, przypiętych jest wiele kłódek. W kilku miejscach siatka jest zniszczona, co oznacza, że ktoś swoją kłódkę postanowił zdemontować.
Zawsze zastanawiam się, jaka historia może się za takim postanowieniem kryć…
Na terenie Mariny Grudziądz znajduje się także jedyny w mieście amfiteatr.
Tak. To on. Nie żartuję.
Idąc dalej wzdłuż Wisły, odwracam się, by zerknąć na najbardziej znaną wizytówkę miasta – najdłuższy w Polsce most drogowo-kolejowy. Nazwany jest imieniem Bronisława Malinowskiego – złotego medalisty olimpijskiego w biegu na 3000 metrów z przeszkodami z Moskwy 1980 roku, który zginął tragicznie w wypadku na tymże moście.
Widok zimą na most – nawet o tej godzinie – jest monumentalny.
Wchodząc pod stromą górkę, mijam po lewej stronie teren mojego przedszkola. Kiedyś teren placu zabaw był znacznie większy. Dziś na znacznej jego części wybudowany jest parking dla klientów basenu. W miejscu, gdzie kiedyś pielęgnowałem źdźbło trawy, myśląc, że jest to mały dąb, znajduje się dziś kostka brukowa.
Zmierzając już do końca swojej wycieczki, mijam jeszcze głaz, który kiedyś był fragmentem pomnika. Wraz z grupą przedszkolną chodziliśmy tam w okolicach Święta Zmarłych, by zapalić tam znicz. Dopiero po latach dowiedziałem się, że był to pomnik poświęcony rosyjskim „bohaterom”, którzy w 1945 roku wyzwolili Grudziądz spod okupacji hitlerowskiej.
Gdy znajduję się blisko domu, do moich uszu dobiega kilka radosnych głosów. Dopiero po chwili zauważam, grupkę stojących na tyłach skweru handlowego pań. Nie przyglądam się im dokładnie, ale na oko każda z nich ma ponad czterdzieści lat. Będąc już blisko, dostrzegam w ich rękach zielone, szklane butelki. Rozmawiają ze sobą radośnie i nie przejmują się tym, że nie wypada, że jest zimno, albo że polskie prawo zakazuje picia piwa w miejscu publicznym. Żyją chwilą, bo mogły się spotkać i pewnie powspominać dawne czasy.
I ta sytuacja chyba idealnie podsumowuje to, czym jest dla mnie Grudziądz. To z reguły brzydkie (z wyjątkami) i śmierdzące smogiem miejsce, które mimo wszystko kocham. Bo w tych szarych i zniszczonych murach zaklęte są magiczne wspomnienia.
Zostawiam was z krótką playlistą, której poszczególne utwory przypisuję konkretnym miejscom, które dziś zwiedziłem. Zalecam słuchanie w podanej kolejności.
[grafika: Olek Dudiak]