Z Patrykiem – założycielem inicjatywy koncertowej oraz labelu Piranha Music – rozmawialiśmy na zapleczu toruńskiego klubu NRD na trzy godziny przed planowanym początkiem koncertu zespołów MOAFT i KRZTA. Mimo licznych obowiązków, które na niego jako organizatora imprezy tego dnia przypadały, znalazł trochę czasu, by opowiedzieć o swojej muzycznej drodze.
Zacznijmy od początku. Pamiętasz może swój pierwszy kontakt z muzyką?
Mój pierwszy kontakt z muzyką pamiętam doskonale i nawet dzisiaj rozmawialiśmy o tym z chłopakami przy obiedzie. Dostałem od wujka, w wieku chyba 6/7 lat, kasetę Dezertera z albumem Mam kły mam pazury, a takim moim sztandarowym numerem był utwór Ratunku policja, który jak mój sąsiad usłyszał, to poszedł poskarżyć moim rodzicom. Później trafiły się oczywiście jeszcze jakieś błędy młodości typu polski hip-hop w wieku nastoletnim, ale ten Dezerter gdzieś tam szczególnie mi w pamięci zapadł. Dodatkowo muszę wspomnieć niemiecki zespół Die Toten Hosen, który też przez wspomnianego już wujka oraz fakt, że mam rodzinę w Niemczech, którą regularnie odwiedzałem, bardzo często u nas gościł. Do dziś jestem zresztą wielkim fanem, byłem na kilku koncertach i regularnie do ich twórczości wracam.
Jak wspomniałeś o tym hip-hopie, to zaraz mi się przypomniało, że miałem kiedyś moment, w którym uznałem, że Eldo to jest najlepszy raper na świecie…
Eldo to i tak jeszcze dobrze trafiłeś. Nie wiem, który to był rok, jakaś wczesna podstawówka, czwarta/piąta klasa, ale ja wtedy słuchałem raczej rzeczy typu Mezo, więc… No, ale żeby nie było – był też np. O.S.T.R.
W pewnym momencie stwierdziłeś, że samo słuchanie muzyki to trochę za mało. Postanowiłeś zacząć organizować koncerty jako Piranha. Co miałeś w głowie, stwierdzając, że chcesz bardziej wpłynąć na muzykę?
To było troszkę inaczej, niż mówisz z tym „stwierdzeniem, że za mało”. W wieku 19 lat, gdy przeprowadziłem się na studia, zacząłem współpracę z klubem Dwa Światy w Toruniu, gdzie byłem odpowiedzialny za cały kalendarz eventowy, za organizację, promocję, produkcję tego wszystkiego. Zajmowałem się tym przez 4 lata. Robiłem tam wszystko – od imprez DJ-skich, po koncerty metalowe, wystawy, galerie, kąciki poetyckie, stand-upy, cholera wie co jeszcze. I w pewnym momencie było tego tyle, że chciałem sobie rozgraniczyć dwie kategorie. Z jednej strony chciałem mieć koncerty, pod którymi się podpisuję jako JA, polecając dany zespół, bookując go i promując, bo po prostu wiem, że to świetna muza warta zobaczenia. Z drugiej zaś strony były te eventy, które robiłem typowo dla klubu, które były, powiedzmy, bardziej nastawione na ilość odbiorców, może nawet trochę mainstreamowe i niekoniecznie zgodne z tym co w mój gust trafia, nawet jeśli obiektywnie były to rzeczy świetne jakościowo. Na początku sporo moich znajomych przychodziło na dosłownie wszystko, co organizowałem, ale niekoniecznie wszystko byłem w stanie im polecić z czystym sercem. Chciałem, żeby te logo Piranhi, które się pojawia na plakacie, było tym takim filtrem, mówiącym „hej, to jest to, pod czym właśnie ja się podpisuję i naprawdę warto to sprawdzić, nie zawiedziesz się”. Kiedyś to były głównie imprezy okołopunkowe, metalowe, potem to troszkę się rozrosło gatunkowo, bo i imprezy synthwave zdarzyło mi się robić. W tej chwili koncertów punkowych już praktycznie wcale nie robię, poza kilkoma wyjątkami w postaci zespołów, z którymi się po prostu zaprzyjaźniłem, jak np. The Stubs czy Hańba. Wynika to głównie z tego, że mniej punk rocka już słucham, ale też trochę z tego, że… no nie oszukujmy się – musi być jakiś pierwiastek opłacalności tego koncertu. To jest hobby, ale nie mogę sobie pozwolić na to, żeby do tych koncertów nie wiadomo jak dopłacać. Jeżeli nie ma dla kogo robić, to po co to robić.
Jak wspominasz początki swojej organizacji koncertów? Sporo rzeczy nie wychodziło, czy raczej było bezproblemowo?
Na początku było fajnie, później było załamanie frekwencji na chyba wszystkim, co miało związek z gitarami. Nie ukrywam, że też trochę się tymi możliwościami zapraszania lubianych kapel zachłysnąłem i po prostu robiłem każdy zespół, który mi się podobał, nie patrząc na potencjalną frekwencję. Kilka razy to odczułem i na szczęście szybko zostałem sprowadzony do parteru. Natomiast ogólnie początki były bardzo miłe, o dziwo pamiętam dobrze totalnie pierwszy koncert, jaki organizowałem. Był to szwedzki rockandrollowy zespół The Sensitives, z którym do dziś utrzymuję miłe relacje. Gdy się dowiedzieli, że to jest „mój pierwszy raz”, to zadbali o to, żeby po wszystkim odpowiednio ten mały sukces uczcić.
Natomiast jeśli chodzi o „piranhowe” koncerty – nie pamiętam dokładnie pierwszego pod tym szyldem, ale to było tak, że miałem już pobookowane koncerty dla klubu, które przechrzciłem na koncerty Piranhi, więc tym bardziej ciężko stwierdzić co to faktycznie było.
Sam koncert, czyli to, co zobaczymy za ponad dwie godziny, to tylko efekt końcowy, to co widzi publiczność. Jakie kroki musisz po kolei podjąć wcześniej, żeby taki koncert się odbył?
Dzisiejszy koncert to też dość specyficzna sytuacja, bo oba zespoły to dobrzy znajomi, z którymi nie tylko współpracujemy, ale też się po prostu przyjaźnimy, więc to wszystko jest trochę mniej stresogenne. W MOAFT gra z resztą Adam, który pod szyldem „muzykografika” dba o oprawę graficzną mojej działalności. Normalnie zaczyna się to od jakiegoś mojego pomysłu lub oferty, która do mnie przychodzi. W tym wypadku to był akurat oczywisty pomysł zrobienia trasy koncertowej w związku z premierą płyty, którą wydałem Krzcie. Pierwsza sprawa to booking klubu, ustalenie jakiegoś terminu, najczęściej są to maile czy telefony wymieniane z klubem przez dłuższy czas. Później cała akcja promocyjna, wszystkie social media, których strasznie nie lubię, bo jest tego po prostu za dużo, ale jednak przynosi to efekty, więc trzeba o to zadbać. W międzyczasie dogadywanie kwestii technicznych związanych z nagłośnieniem i zespołem trzeba też znaleźć jakieś supporty. Mam już taką zasadę, że wolę zaryzykować i zaprosić zespół, który nawet jak jest nieznany, to jednak reprezentuje jakiś poziom. Taki, na którym ludzie nie wyjdą, bo też się zdarzały koncerty, gdzie była jakaś „zapchajdziura”, żeby tylko coś zagrało i przyciągnęło lokalsów, a ludzie – poza garstką znajomych – wychodzili na początku ich występu zażenowani. Teraz staram się tego unikać, dbając o jakość od pierwszej do ostatniej minuty. Gdzieś po drodze trzeba załatwić jakieś noclegi, cateringi dla zespołów. W dzień koncertu pozostaje produkcja na miejscu. Tego dnia jest teoretycznie najwięcej roboty, ale daje zdecydowanie najwięcej satysfakcji, bo nie jest to tylko siedzenie przy kompie czy przy telefonie, a faktycznie coś się dzieje. Są ludzie, jest interakcja, czy to z zespołami, czy już z osobami, które przychodzą na ten koncert. Oczywiście po drodze jest mnóstwo losowych sytuacji, które potrafią nagle wyskoczyć, zaskoczyć, zepsuć plany, albo cholera wie co jeszcze. Na szczęście ostatnio coraz mniej takie rzeczy się przytrafiają.
Co trudniejszego jest w zorganizowaniu całej trasy, w porównaniu do jednego koncertu?
To zdecydowanie trudniejsza sprawa. Sama ta produkcja może się wiele nie różni, tyle tylko, że masz tego kilka, ale dla mnie największy problem to zgranie terminów w różnych miastach, żeby też ta trasa przebiegała sensownie, żeby to nie był Szczecin–Kraków–Olsztyn, tylko trzeba to jakoś ładniej połączyć. Z racji tego, że to jest hobby, to nie jest tak, że jedziemy sobie w trasę na dziesięć dni, pakujemy się w busa i sobie gdzieś śmigamy. To są raczej weekendowe wypady – każdy ma obowiązki, a członkowie zespołów, z którymi współpracuję, mają często dzieci i żony. Nikt sobie nie może na to pozwolić, żeby hobbistycznie grać przez 10–15 dni. Ale jak już się zgra terminy, to jest dokładnie ta sama sytuacja co przy pojedynczym koncercie, tylko razy ileś.
Między słowami trochę odpowiedziałeś mi na kolejne pytanie, to znaczy – dlaczego po małym sukcesie nie poszedłeś za ciosem i nie rozszerzyłeś działalności na większe kluby, może do toruńskiej OdNowy?
OdNowa to nie jest akurat klub, do którego celuję, bo jest zdecydowanie za duży na taką muzykę, za duży na Toruń. Tam faktycznie jest sens robić takie zespoły jak Vader, gdzie przychodzą też ludzie, którzy są na koncertach raz na pół roku, bo gra coś dużego.
Pójście za ciosem było jak najbardziej w planach i można powiedzieć, że było w pewnym sensie uskuteczniane. Było kilka fajnych bookingów, festiwali i tras, no ale – nie będę zbytnio oryginalny – covid wszystko podciął. Musieliśmy wrócić do punktu wyjścia, do tego, co było sześć lat temu, z tą różnicą, że wtedy wszystko było pewniejsze. W tej chwili jest stres i sam do końca nie wiesz, czy ten koncert się odbędzie, czy pompować siły w promocję miesiąc przed skoro jest wzrost liczby zakażeń i za chwilę możesz go odwoływać. Ostatnio zainwestowaliśmy w reklamę w drukowanym piśmie i prawie połowa tych koncertów po chwili była już nieaktualna, bo zostały przełożone.
W pewnym momencie stwierdziłeś, że koncerty to za mało, przyszedł 2019 rok i zacząłeś wydawać płyty. Dlaczego?
Tu znowu nie będzie zaskoczenia – covid jest głównym powodem. Nie licząc pierwszej płyty Diuny, którą wydałem – jeszcze przed pandemią – czysto z ciekawości. Zawsze chciałem wydać jakąś płytę, byłem ciekaw, jak ten proces wygląda od początku do dnia premiery. A że z chłopakami współpracowałem na takim stopniu, powiedzmy w dużych słowach, menadżerskim, to stwierdziliśmy, że ja tę płytę wydam pod swoim szyldem. To miał być jednorazowy skok z opcją powtórzenia tego później. Ale w momencie, kiedy przyszedł covid i zabrakło koncertów, to przez miesiąc czy dwa siedziałem w domu i tylko odwoływałem wszystkie wydarzenia i wkurzałem się, że spadają kolejne koncerty, na które prywatnie chciałem jechać. Stwierdziłem wtedy, że muszę sobie znaleźć jakieś zajęcie, bo ile można siedzieć w chacie i nic nie robić. Gdy troszkę lat się w tym wszystkim siedzi to ciężko się tak nagle (pstryka palcami) odciąć od tego wszystkiego. Po prostu musiałem sobie znaleźć inne zajęcie. A że napatoczyło się kilkoro znajomych z nowymi materiałami, które mieli nagrane i chcieli coś z nimi zrobić, to od słowa do słowa zaczęło się to w ten sposób toczyć, że te płyty nadal regularnie wydaję.
Rozgraniczasz działalność sfery koncertowej i płytowej? Byłbyś w stanie wydać płytę każdemu zespołowi, któremu robisz koncert?
Koncerty robię pod siebie, bo nie robię zespołów, których nie lubię, ale jednak nie każdy zespół, który mi się podoba, chciałbym wydawać. Powody są różne – czasem sprawy personalne, bo na przykład ktoś jest trudny we współpracy, czasami też decyduje to, że nie każdy zespół się po prostu w kosztach zwróci. Przy wydawaniu płyt cenie sobie komfort pracy z ludźmi, których znam osobiście, wiesz, że „zespół mojego kolegi”. Działamy sobie wszyscy na bardzo przyjacielskiej relacji, są sprecyzowane oczekiwania i każda strona wie, czego się spodziewać. Fajne jest też to, że zespoły, które wydaję, znają się często między sobą i pomagamy sobie nawzajem. Jeden robi koncert, to zaprosi drugiego, ktoś komuś pomoże z teledyskiem czy okładką i tak to się fajnie kręci.
Jeżeli natomiast chodzi o sytuację odwrotną, to każdemu zespołowi, który wydaję, staram się trochę pomóc z bookowaniem koncertów, bo wiadomo – koncerty są tu tą esencją.
Czym się kierujesz w doborze swoich wydawnictw płytowych? To tylko i wyłącznie twój gust, czy jednak też założenia co do profilu wytwórni?
Dziewięćdziesiąt procent to jest tylko i wyłącznie mój gust. Jakbym dostał świetny album indie rockowy to też bym go wydał, ale indie rock jest muzyką, która rzadko jest dla mnie osobiście na tyle interesująca, żeby to robić. To, że mam w większości zespoły stonerowe, doomowe, sludgeowe, to jest chyba tylko czystym przypadkiem, bo po prostu z takimi ludźmi się znam i w takim towarzystwie się obracam. Z przyjemnością wydałbym np. jakiś fajny black metal, ale taki bardziej punkowy. Tak samo jak chciałbym bardzo wydać kapelę czysto rock’n’rollową, cos w stylu Hellacopters, bo taka muzyka też mi mocno gra w serduszku.
Masz jakiś wpływ na to, co na płytach ukazuje się w warstwie muzycznej?
Staram się nie mieć i raczej daję każdemu wolną rękę, ale jeżeli coś mi się nie podoba, to też o tym mówię. Nigdy nie odrzuciłem żadnego pomysłu zespołu, ale na przykład na ostatniej płycie Tankogradu jeden numer bardzo mi nie siedział i była na ten temat dyskusja. Zawsze staram się jednak znaleźć jakieś rozwiązanie, żeby każdy był zadowolony, co i tam się udało. Zdarzyło mi się też wahać się nad wydaniem płyty, tylko przez to, że był tam jakiś numer, który strasznie mi się nie podobał i wzbudzał we mnie jakieś takie ciary wstydu, mimo że reszta materiału była bardzo fajna. Finalnie wydawnictwo do skutku nie doszło, bo absolutnie nie chciałem ingerować w to, jak sobie zespół te piosenki powymyślał, szczególnie że ja się na tym w sumie nie znam (śmiech).
Hype związany na polski stoner za granicą raczej już za nami. Czy mimo to będziesz się starał „pchać” swoje wydawnictwa za granicę? Hydra wydaje się zespołem, który dość mocno zdaje się podążać w tym kierunku…
Hydra jest świetnym przykładem, ale jakieś dziewięćdziesiąt procent płyt Banthy Rider też poszło za granicę. Nie pcham się jakoś na zachód, ale jak jest zainteresowanie, to chętnie z niego korzystam. Bardziej mi zależy, i to też chyba zespoły szanują, żeby skupić się na własnym podwórku. Super jest sprzedać ileś płyt w Stanach, ale co z tego, jak nawet tam nie zagrasz na ten moment. Znam mnóstwo kapel, które w Stanach sprzedają się świetnie, a potem grają w Polsce, w swoim mieście i przychodzi piętnaście osób. To jest strasznie smutne, bo często to są dobre zespoły. Mnie bardziej zależy, żeby przede wszystkim u siebie zespół był rozpoznawalny i wzbudzał jakieś zainteresowanie, a potem dopiero ewentualnie myśleć o zdobywaniu świata.
Masz jakiś zespół, który jest twoim wydawniczym marzeniem?
Nie potrafię ci powiedzieć, czy mam jakieś wydawnicze marzenia, to chyba wszystko impulsywnie przychodzi, w zależności od tego, co się tam pojawi. W wielkie nazwy nie celuję.
Jak widzisz przyszłość Piranhi? Dalsze koncerty w NRD oraz coraz więcej płytowych wydawnictw?
Nie wiem. Wszystko zależy od tego, jak będzie się rozwijać sytuacja covidowa. Częściej robimy koncerty ostatnio poza granicami Torunia, a kiedyś w ogóle poza Toruń nie wychodziliśmy. Wydawnictwa jak są to super, jak nie to też nie chce szukać na siłę. Nie znam na ten moment odpowiedzi na to pytanie. Ambicje są, pomysły są, ale dużo czynników w tej chwili nie pozwala mi ich zrealizować. Zobaczymy, jak to pójdzie dalej.
Ogłoszony został ostatnio skład festiwalu Church of Doom we Wrocławiu, którego nie organizujesz, a jednocześnie który w dużej mierze składa się z zespołów z twojego labelu. Czy nie uważasz się za kogoś ważnego dla tej sceny? Wypełniłeś jakąś niszę…
(śmiech) Nie, absolutnie nie. Niszę wypełniły bardziej zespoły, które tworzą świetną muzę, a nie ja. Ja po prostu zebrałem część z nich gdzieś pod jednym szyldem. Traktuje to zupełnie naturalnie, koleżeńsko, hobbistycznie i bez jakiegoś tam zadufania. Robię to co lubię i co chcę robić, przy okazji poznając świetnych ludzi, a jeżeli jeszcze jakiś zespół może na tym skorzystać i innym muziarzom się to podoba i chcą na te koncerty przychodzić, to super, o to chodzi!
Dziękuję ci bardzo za rozmowę, powodzenia w dalszej organizacji imprez i do zobaczenia za dwie i pół godziny na koncercie.
Oby się te dalsze imprezy odbyły… Wielkie dzięki!