– Hej, stary. Mam taki artykuł do napisania i muszę się przejść po starych miejscówkach. Jesteś chętny na wypad w plener?
– No jasne, że jo.
Długo zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób mógłbym podejść w cyklu „Sfera on the road” do próby przedstawienia tego, jakim miejscem jest Chełmno. Pierwsze skojarzenia, które przychodzą mi na myśl, gdy pomyślę o mieście, w którym dane mi było dorastać, to małe ambicje, niewykorzystany potencjał, misterne wizje wyrwania się z małomiasteczkowej mentalności i miłosne intrygi. I chodzenie. Bardzo dużo chodzenia.
Studenci historii bez cienia wątpliwości znają ten fakt, że Chełmno jako pierwsze(!) polskie miasto uzyskało prawa miejskie. Tę odmianę prawa magdeburskiego nazywa się prawem chełmińskim. Jest to ciekawostka, przed której przytoczeniem nigdy nie mogę się powstrzymać, gdy przychodzi mi opowiadać nowo poznanej osobie o Chełmnie. Historyczną wiedzę odłóżmy jednak na bok, bo to temat, w moim odczuciu, wystarczająco przewałkowany, być może przez to właśnie, że przez cały cykl nauki przewijał się w szkole podczas zagadnień o historii lokalnej. Doszedłem do wniosku, że muszę skupić się na tych aspektach, o których się nie mówi. Jak smarkacze zabijali czas w miejscowości o malejącej i starzejącej się populacji, kiedy ja sam byłem smarkaczem?
Postawiłem przed sobą zadania odbycia sentymentalnej podróży po dawnych miejscach spotkań i zweryfikowania zakamarków własnej pamięci. Nostalgia wszak sprawia, że pewne specyficzne obrazy czy sytuacje odbijają się w naszej wyobraźni nieco inaczej, niż faktycznie wyglądały.
Błędem byłoby, gdybym przeszedł do treści bez słowa wstępu o sytuacji subkulturowej w „mieście zakochanych” (takim sloganem firmuje się Chełmno) w latach 2013-2015. Pomijam tutaj środowiska hiphopowe, które wówczas były mi zupełnie obce oraz (językowi polskiemu dzięki) zwyklaków. Okropnym kłamstwem byłoby stwierdzenie, że z tych „niestandardowych” subkultur w Chełmnie było najwięcej punków, chociaż bez wątpienia punkowy duch przyświecał nam wszystkim, młodym. Analizując po latach styl moich rówieśników oraz osób o wieku plus-minus trzy lata od mojego ówczesnego, doszedłem do kilku wniosków.
Punktem wspólnym było zamiłowanie do szeroko pojętej muzyki rockowej. Jakby się nad tym zastanowić, każda odmiana subkultury miała swój próg wejścia, niczym poziomy postaci w grze RPG. Objawiało się to w morfemie kinder przed nazwą grupy, do której się przynależało (kinderpunki, kintermetale etc.). Oznaczało to poziom znajomości zespołów muzycznych, próg wtajemniczenia do grupy, czy po prostu wiek — wiadomo, że ci starsi to na pewno więcej wiedzieli i byli bardziej „tru”.
Ja, na ten przykład, byłem grungerem. Dumnie odzianym w za dużą koszulę flanelową, starte dżinsy, obuty w zakurzone martensy, o niechlujnej zapuszczonej fryzurze w stylu Kurta Cobaina, z wiecznie spuszczoną głową i zespołami takimi jak Alice in Chains lub Soundgarden na słuchawkach. Jakim ja wtedy pałałem obsesyjnym uwielbieniem do Layne’a Staleya! Miało to swoje słodko-gorzkie skutki w moich poczynaniach muzycznych i sprawiło, że musiałem się głęboko zastanowić nad istotą oryginalności, ale to temat na zupełnie inną opowieść.
Bycie jednym z nielicznych grungerów w Chełmnie było dla mnie bardzo wygodne z racji mojej bezkonfliktowej natury i niechęci do rywalizacji. Mało mnie obchodziły progi wejścia w jakąkolwiek community danej grupy, bo nie musiałem ogarniać dyskografii Vadera czy znać na pamięć każdy skład zespołu z naszywki na katanie lub kostce (żadnej z tych, na szczęście, nie nosiłem).
Poza szkołą, oprócz siedzenia u znajomych i grania w gry video, zajmowaliśmy się włóczęgą. Stroniliśmy od spędzania czasu w miejscach o sporym zagęszczeniu ludzi, jak to zwykli głupi zbuntowani nastolatkowie. Wiosna, lato, jesień czy zima, żadna pogoda nie powstrzymywała nas, najwytrwalszych, przed wyjściem w plener. Z nudów, zdarzało się nam nawet okrążać całe miasto, obrawszy leśno-polne ścieżki na obrzeżach.
Było kilka takich miejsc, o których nie można nie wspomnieć w mitomańskich opowieściach Chełminiaka.
W sobotę, 23 kwietnia, 2022 roku przyjechałem do rodzinnego domu z Torunia. Wyciągnąłem z szafy jedną z moich ukochanych koszul, którą zwykłem nosić w tamtych czasach. Moi najbliżsi przyjaciele zwykli pieszczotliwie nazywać ją „grosikową flanelą”. Zaplanowałem ścieżkę najdłuższego od dawna spaceru i wyszedłem z domu. Poprzedziłem to jednak krótką przejażdżką do oddalonego o kilka kilometrów Kałdusa, gdzie można uchwycić jedną z ładniejszych panoram Chełmna.
Muszę przyznać, że pogoda sprzyjała temu co sobie zaplanowałem, oddając perfekcyjnie to, w jaki sposób widzę przeszłość przez filtr nostalgii. Rzeczywistość była jednak nieco inna. W większości przypadków sprzyjała nam szara deszczowa aura, z wilgocią, dymem i zgnilizną uderzającą w nozdrza, albo zupełnie na odwrót – aura duchoty nie-do-wytrzymania, z klejącym powietrzem i nagłymi zmianami pogody. Optymalne warunki pogodowe należały do rzadkości.
Chełmno leży między Wisłą, Osą, a Drwęcą (recytuję niczym z notatek z zeszytu od historii w podstawówce!), otaczają je tereny wiejskie z hektarami pól uprawnych. Jest też niewielki obszar nadwiślańskiego lasu, który bardziej przypomina park, niźli las, ale to właśnie on był wybawieniem dla żądnych przygód smarkaczy o bujnej wyobraźni.
Będąc jeszcze w temacie rzek – za Wisłą leży Świecie, miasto, z którym Chełmno prowadzi niepisany odwieczny konflikt. Z racji tego zrodził się hermetyczny żart o rywalizacji o most, przez który biegnie trasa 91, łącząca Chełmno ze Świeciem. Mimo różnych konkluzji, a nawet tego, że pewni znajomi z Chełmna „przegrali” most ze Świeciakami w karty (nikt nie dawał im takiej władzy decyzyjnej!) fakty są takie – znak wyjazdu z Chełmna znajduje się przy końcu mostu PO ŚWIECKIEJ STRONIE. Według mnie stan rzeczy jest oczywisty.
Odstawiłem auto na parking przy moim osiedlu, zadzwoniłem po przyjaciela, który zgodził się być moim wsparciem moralnym oraz pomocą w weryfikowaniu prawdziwości poszczególnych wspomnień, bowiem on sam w nich uczestniczył. Spakowaliśmy po zimnym piwku do plecaka i ruszyliśmy w teren „jak za starych dobrych”.
Z mojego osiedla udaliśmy się w kierunku chełmińskiego toru motocrossowego, do którego droga prowadzi przez osiedle niewielkich domków jednorodzinnych. W międzyczasie rzucił mi się w kadr budynek będący osiedlowym sklepikiem/barem, z salką do imprez okolicznościowych. Nie rozwinę się akurat w temacie tego miejsca. Kto ma wiedzieć, ten wie.
Motocross poza cyklicznymi imprezami, wówczas opustoszały i lekko zapuszczony, stanowił dla nas idealne miejsce na włóczęgostwo i eksplorację. Ze względu jednak na lepszą ochronę obiektu i fakt, że akurat w tym dniu odbywała się tam impreza sportowa, nie udało mi się zrobić tam żadnych zdjęć. Pamiętam jednak blaszaną, rozgrzaną jak patelnia pod wpływem zabójczego słońca platformę, wykłócanie się z kolegami o te najmniej ciepłe puszki napojów, a raz nawet złamaną kończynę (nie moją). Ryzyk-fizyk jak to mówią.
Stamtąd udaliśmy się w kierunku miejsca znanego jako „akacje”. Jest to dzikie boisko do gry w piłkę nożną w środku przyosiedlowego lasu. Jak można się łatwo zorientować, nie jest to miejsce znane przez swój sportowy charakter, ale rekreacyjny – jak najbardziej! Nie obyło się bez przeciwności losu. Tamten spacer przypomniał mi, że drogi między domkami na tym osiedlu stanowiły niezły labirynt. Wielokrotnie zdarzyło mi się stracić orientację, szukając drogi „na akacje” – było tak i tym razem. Korzystając z okazji na rozejrzenie się, przypomniałem sobie o tym, jak bardzo cieszą oko zielone zaułki w Chełmnie.
Nadłożyliśmy trochę drogi i byliśmy zmuszeni obrać ścieżkę na przełaj, ale w końcu spomiędzy drzew ukazał nam się punkt orientacyjny, którego szukaliśmy – mostek z żółtymi barierkami nad rzeczką Frybą.
Nocami most oświetlało światło lampy skrytej pomiędzy drzewami, co dawało ciekawie niepokojący estetyczny efekt w sam raz dla fanów klimatów rodem z gier o Alanie Wake’u. Kolejna, bezpośrednia już ścieżka na akacje zmieniła się nieco na przestrzeni lat. Nie otacza już jej tak wiele krzewów jak dawniej, a dodatkowo spadła na nią gruba gałąź starego spróchniałego drzewa, odcinając dalszą drogę. W połączeniu z promieniami późnopopołudniowego słońca dawało to przepiękny, monumentalny wręcz, efekt.
Po chwili kontemplacji nad pięknem przyrody ruszyliśmy dalej. W powietrzu unosił się odległy zapach grilla. Nic dziwnego, zważywszy na okoliczności pogodowe. Dla mnie jest to jeden z tych komfortowych zapachów, który w tamtej chwili był paliwem rakietowym do wspomnienio-mobilu. Akacje pamiętają doskonale niezbyt legalne imprezy, kłótnie, biesiady, miłosne wzloty i upadki. Wiele upadków. A nawet kilka szarpanin pomiędzy dobrymi kumplami. Poszliśmy dalej ścieżką w górę tam, gdzie udawały się niegdyś osoby, które wyznaczono do szukania drewna na ognisko. Najtrudniej było nazbierać opału wczesną wiosną. Drewna wolnoleżącego było wtedy, jak kot napłakał, a poza tym wszystko było wilgotne.
Kolejny odcinek drogi przypomniał mi o tym, z czego Chełmno słynie, jako Miasto Na Dziewięciu Wzgórzach. Gdy robi się obchód wokół Chełmna, zauważa się, że wszędzie
jest
pod górkę.
Żeby dotrzeć do kolejnego punktu tej wycieczki krajoprzypominawczej, musieliśmy przewędrować ścieżką na skraju pasma drzew, mając po swojej lewej stronie nieco rozleglejsze pola uprawne. Po drodze tym „gościńcem” ujrzałem niezwykle dostojny patyk, obok którego nie mogłem przejść obojętnie.
Patyk towarzyszył mi w charakterze laski przez kolejny kilometr. Bez większego powodu oczywiście, sama radość z podpierania się nim po drodze, niczym leśny druid, mi wystarczyła. Po wykorzystaniu potencjału patyka oparłem go o najbliższe drzewo, aby być może, kolejna osoba dostrzegła w nim ten sam potencjał, co ja.
Kolejny punkt orientacyjny stanowił tak, jak uprzednio mostek o żółtych barierkach, tym razem na szczycie wysokich, brukowych i nierównych schodów na terenie dawnego parku, przy stadionie miejskim. Jest to nieco częściej uczęszczane przez spacerowiczów miejsce na mapie chełmińskich plenerów, lecz idąc kawałek dalej można dotrzeć to świętego graala spotów kilku generacji zbuntowanej młodzieży.
Na „polanę”, bo tak nazywaliśmy to miejsce, przychodziliśmy trochę później, poznawszy je od starszych kolegów. Odbywały się tam ogniska i spontaniczne spotkania. Zawsze znalazł się ktoś z gitarą, więc zdarzało się, że biesiady trwały tam do późnej nocy. Wraz z moimi bliższymi znajomymi staraliśmy się nie zwracać za dużej uwagi, nie hałasować i sprzątać po sobie, wszak był to teren prywatny (właściciel zdawał sobie sprawę z naszych procederów i nie robił problemu, o ile zachowywaliśmy porządek). Jednak ze względu na rozległą wtedy grupę zjawiali się tam różni ludzie spoza kręgu, którzy nie robili sobie za dużo z tych kilku niepisanych reguł.
Ujrzawszy polanę, zauważyłem od razu kilka rzeczy:
- miejsce jest nieco mniejsze, niż zapamiętałem;
- jest tam zielono, bo z połów wysokiej suchej trawy, którą niegdyś wydeptywaliśmy, właściciel zagospodarował teren już stricte pod uprawę ziemi;
- jest o wiele czyściej i ładniej.
Z jednej strony trochę smutno, że już nikt nie korzysta z tego miejsca jak my kiedyś, a z drugiej dobrze zobaczyć je w stanie zadbanym, nienaruszonym przez osoby niepotrafiące zostawić po sobie porządku.
W oczy rzuciła nam się też kupka świeżego popiołu.
Być może ktoś, tak jak my, również poczuł potrzebę odbycia nostalgicznej podróży na polanę. Tak to sobie wyobraziłem i niech tak zostanie, bo serce się cieszy na taką myśl.
Powoli zbliżał się moment zmierzchu, więc kolejnym oczywistym kierunkiem było miejsce, z którego można zobaczyć przepiękną panoramę terenu w kierunku północno-zachodnim.
W turystycznych kręgach Chełmna krąży taki hermetyczny (i dosyć suchy) żart — chełmińskie Nowe Planty mają najpiękniejszy widok na Świecie. Rozumiecie? Najpiękniejszy. Widok. Na Świecie. Nie ujmując urokowi Nowych Plant, nie zgodzę się z tym przekonaniem.
„Najpiękniejszy widok na Świecie” znajduje się w zupełnie innym miejscu, na kolejnym spocie, ochrzczonym przez nas jako po prostu „widok”. Ktoś powie „idziemy na widok” i od razu wiadomo, o którą miejscówkę chodzi.
Gdy tam dotarliśmy, udało nam się załapać na zapierający dech w piersiach golden hour. Tam cieszyliśmy się widokami i kontemplowaliśmy nad przeszłością aż do zmierzchu.
Można wiele powiedzieć o Chełmnie. Sporo mieszkańców często zarzuca miastu absurdalne rzeczy, że nic się nie dzieje (phi! 9 Hills Festival), oświetlenie miasta, drogi są niezadowalające (wiele inwestycji jest obecnie w toku). Jak każde miasto, Chełmno miewa swoje kryzysy, sam przez cały okres dorastania miałem nie najlepsze mniemanie o tym miejscu. Jednak nigdy nie powiedziałem, że to miasto jest brzydkie. Byłoby to wielkie bluźnierstwo. Poza zabytkową starówką i długą linią świetnie zachowanych murów obronnych Chełmno ma swoje zakamarki, które potrafią oczarować bardziej niż niejeden zabytek. I tym właśnie jest – miastem zakamarków.
Ostatnim punktem plenerowej podróży po krainie nostalgii był dworzec PKS, stanowiący niemal pętlę, ponieważ znajduje się blisko osiedla, z którego zaczynaliśmy wędrówkę. Umowny koniec zarówno tej wyprawy, jak i niegdyś każdej innej. Tu następowało pożegnanie ze znajomymi, często tych spoza miasta, którzy spieszyli się na ostatni autobus do domu. Tu dokańczano tematy rozpoczętych wcześniej dyskusji i dopalano ostatnie papierosy. Tego wieczoru, w tym miejscu postanowiłem zakończyć i ja – małą-wielką podróż opartą na sentymentach, która uświadomiła mnie o nieuchronnym upływie lat. I tak to właśnie jest.
Człowiek wyjedzie z Chełmna, ale Chełmno z człowieka – niekoniecznie.
Wielkie podziękowania dla mojego przyjaciela, Krawczyka, który towarzyszył mi w tej wyprawie, pierwszej od dawna i jestem pewien, nie ostatniej.
For all my fellow Chelminans.
Na koniec para rodowitych Chełminian, przyłapana na orzeźwiającej kąpieli w rzeczce Frybie.
Na potrzeby artykułu oraz swoje osobiste utworzyłem playlistę na Spotify z utworami, które kojarzą mi się z tamtym okresem w Chełmnie, latami 2013-2015. Wrzuciłem do niej solidną dawkę naprawdę pięknej, pełnej momentami skrajnych emocji, muzyki. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że drogi wielu z nas rozeszły się bezpowrotnie, w niektórych przypadkach nawet w atmosferze nieprzyjemnego skandalu. Chciałbym jednak zadedykować kilka z tych utworów na tej specjalnej dla mnie Spotify’owej składance paru osobom, które sprawiły, że te czasy były, jakie były. Kilka z nich zapewne nie będzie nawet świadomych tych dedykacji, ale to nie jest dla mnie istotne. Z niektórymi natomiast z tych osób utrzymuję kontakt do dziś, na całe szczęście. Ślę serdeczne pozdrowionka i życzę smacznej kawusi.
Krawczykowi – Alien
Zagajowi – Bulls on Parade
Struchowi – Downeaster 'Alexa’
Bojarowi – Mother
Nicole – Sierpień
Ali – Don’t Cry
Sarze – Piosenka pisana nocą
Olstkowi – Jesus of Suburbia
Robsonowi – Fire Water Burn
Pankosiowi i Rozmysowi – Kultura
Kasi – Spodnie z GS-u
Pankowi – Check my Brain
Rafałowi – Oh, me
Natanowi – Jump in the Fire
Mareczkowi – Drowning Man
Abi – My Song
Mariuszowi – Dorosłe dzieci
Samemu sobie – Ten years gone
Szymon Pieniążek