Sam Raimi jest człowiekiem, który był razem z kinem superbohaterskim od jego początków. To właśnie jemu zawdzięczamy powstanie trylogii filmów z człowiekiem pająkiem Tobeya Maguire’a. Powraca on do tego gatunku po prawie piętnastu latach rozłąki i to w wielkim stylu.
Nowy Doktor miał pod górkę jeśli chodzi o proces produkcyjny, gdyż Scott Derrickson (reżyser pierwszej części, który pierwotnie miał zająć się również kontynuacją) rozstał się z Marvelem. Poszło wtedy o różnice kreatywne, co nie zwiastowało dobrze dla samego filmu, który w świadomości wielu miał być kolejnym po Spider-Man: No way Home festiwalem gościnnych występów i filmem zmieniającym całe uniwersum. Co za tym idzie, spekulowało się, że będzie to twór pozbawiony duszy, a Sam Raimi zatrudniony na stanowisko reżysera będzie tylko „wyrobnikiem”. Na szczęście wielu, w tym ja, bardzo się myliło, a to, co weszło do kin 6 maja, jest czymś świeżym w tym gatunku.
Przechodząc w końcu do samego filmu, muszę zaznaczyć jedno: widać od początku do końca, że jest to film Raimiego. Wszystkie ujęcia, kadry, przejścia, aż kipią kreatywnością tego reżysera, którą ludzie oglądający np. Martwe zło czy wcześniej wspomniane przeze mnie Spider-Many zauważą od razu. Oprócz kunsztu stricte reżyserskiego pod względem efektów, nowe dzieło spod znaku wielkiego Marvel Studios również wygląda nieporównywalnie lepiej od reszty produkcji z tego studia. Widać tu wpompowany piniądz, dzięki czemu te sceny nie wyglądają sztucznie i błaho. Styl reżysera nowego Doktora „Dziwago” nie tylko można obserwować w samym sposobie realizacji, ale również w tym, że sięga do pewnych tropów i klisz. Głównie mówię tutaj o elementach kina grozy klasy B, z których Raimi czerpie garściami. Napięcie zwiększa się z każdą upływającą minutą i nie spada do samego końca seansu. Kilka scen przesuwa pewną granicę zgorszenia, bo jest to chyba najbardziej brutalny film z uniwersum, jaki widziałem, więc nie wiem, czy polecałbym iść na ten seans młodszej widowni. Głównym czynnikiem tego napięcia i owych scen jest jedna znana ze świata Marvela postać, która została poprowadzona w taką stronę, jaką chyba mało kto się spodziewał.
Jeśli mowa już o prowadzeniu postaci to warto powiedzieć coś na temat naszego głównego bohatera. Stephen Strange dostaje tutaj rozwinięcie, jakiego w poprzednich produkcjach z jego udziałem mu brakowało. Przechodzi w tym filmie drogę, która podsumowuje jego dotychczasowe działania, ale jednocześnie daje pewnego rodzaju nowy początek, który, mam nadzieję, będzie rozwijany dalej. Bardzo pomaga w tym wszystkim oczywiście rola niezawodnego Benedicta Chumberbatcha, który nie tylko świetnie rozumie swojego Strange’a, ale również jego inne wersje, które co jakiś czas pojawiają się na ekranie i dodają cegiełkę do budowania naszego Najwyższego Czarodzieja.
Inne postacie takie jak Wong czy nowo wprowadzona America Chavez również dają radę na ekranie, ale to Elizabeth Olsen jako Wanda kradnie show. Zaraz po Strange’u ma najwięcej czasu ekranowego i wykorzystuje jego każdą sekundę.
Jednak nie jest to film bez wad. W głównej mierze dotyczą one scenariusza, który lekko mówiąc, nie jest najwyższych lotów i można znaleźć tam babole, które mogą popsuć wrażenia z seansu. Niektóre dialogi naprawdę trącą myszką i nie pasują do charakteru sceny. Ciąg przyczynowo-skutkowy też zanika w paru miejscach, bo bohaterowie skaczą z miejsca na miejsce i robią to trochę po omacku bez większego celu.
Przymykając oko na scenariusz, jest to naprawdę porządnie zrealizowana produkcja rozrywkowa z pomysłem na siebie. Film daje wielką radochę z oglądania i z pewnością wiele scen może zostać zapamiętanych na dłużej. Nowy Doktor Strange to chwilami bardzo dziwne, ale zarazem obłędne widowisko dla spragnionego widza.
[grafika: oficjalne materiały promocyjne]