Kreator niczego nie musi. Nie musi udowadniać, bo zrobił już to wiele lat temu. Nie musi podtrzymywać swojego dobrego imienia, bo ono samo zrobi to za siebie. Nie musi pozyskiwać nowych odbiorców, bo kto miał ich poznać, już to zrobił. Nie musi też nagrywać nowych płyt, ale (niestety) nagrywa. Niemiecka legenda metalu powraca z najnowszym krążkiem Hate Über alles.
Twórczość Kreator należałoby podzielić na kilka etapów. W pierwszym – przy okazji debiutanckiej płyty Endless Pain – wraz z rodakami z Sodom czy Destruction załapali się na pierwszą falę thrashu, która z czasem wyewoluowała w bardziej radykalny death metal. Stworzyli następnie jeden z najważniejszych albumów gatunku – Pleasure to Kill. Następnie ich styl stał się bardziej poukładany, choć nadal czerpiący z pełnych prymitywizmu korzeni. Za przykład niech posłuży mój ulubiony krążek Niemców – Terrible Certainty.
Potem przyszedł rok 1991 – Metallica nagrała „Czarny album”, który dał znak wszystkim thrash metalowym zespołom, że trzeba podjąć decyzję. Jedni – jak choćby Slayer czy Sodom – pozostali przy stosunkowo tradycyjnym podejściu do gatunku, a drudzy – jak Megadeth czy Anthrax – zaczęli grać muzykę lżejszą i niekiedy bardziej przystępną. Kreator przez całe lata 90. nie mógł się zdecydować, którą z dróg wybrać. Okres 1992-1999 określić można mianem „eksperymentalnego”.
XXI wiek przyniósł unormowanie się stylu współczesnego Kreatora. Stylu, którego nieustannie nie jestem w stanie zrozumieć i docenić. Violent Revolution, wydana w 2001 roku, przyniosła muzykę osadzoną w tradycyjnych thrashowych ramach, choć wprowadziła do nich dużą dawkę przebojowości i piosenkowości. W mojej opinii, ostatnie dwadzieścia-kilka lat działalności Kreatora to obraz nieszczery i dostosowany pod wymagania masowej publiczności. Zdania na ten temat są oczywiście podzielone, o czym mówi choćby recenzja jednej z płyt zespołu autorstwa redakcyjnego kolegi sprzed… 10 lat!
Kolejne albumy grupy doprowadziły do tego, że zespół, będący niegdyś żywym ucieleśnieniem diabła, musiał choćby tłumaczyć, że „Szatan jest prawdziwy” (w Satan is Real z płyty Gods of Violence wydanej w 2017 roku). Kreator siląc się na łączenie ze sobą światów „niebezpiecznego” z melodyjnym, pełnym wpadających w ucho refrenów, pokazuje moim zdaniem, że bardziej niż na stworzeniu dobrej płyty zależy im na przymileniu się maksymalnie dużej liczbie ludzi.
Absolutnie nie jestem zwolennikiem segregowania muzyki na tę prawdziwą lub nieprawdziwą. Uwielbiam chociażby nielubiane wśród większości fanów Kreator płyty Cause for Conflict czy Outcast. Doceniam nawet za całokształt mającą fatalne fragmenty Endoramę, przy której Niemcy stwierdzili, że chcą być Paradise Lost z okresu Draconian Times i One Second. Szanuję Kreator za ten okres w szczególności za to, że w swoich wyborach nie mieli na celu schlebianie komukolwiek, a podejmowane wtedy muzyczne decyzje wynikały z ich własnych chęci i twórczych aspiracji. Nawet gdy chcieli podbijać listy przebojów, to nie zamierzali tego w żaden sposób ukrywać. W tamtych czasach oczekiwano od nich kolejnych „ciężarów” na miarę Extreme Agression, a tymczasem oni serwowali chociażby noszące znamiona industrializmu Leave This World Behind czy przebojowy do szpiku kości Golden Age.
Do Hate Über Alles – piętnastego albumu grupy – podchodziłem z dużym dystansem. Do „przemocy”, „chaosu” czy „antychrysta” dołączyło kolejne słowo ze słowniczka małego metalowca – „nienawiść”. Szansa na to, że Kreator po wielu płytach… nazwijmy to „nie dla mnie”, będzie w stanie wydać krążek choćby znośny, była niewielka.
Płytę otwiera intro Sergio Corbucci is Dead, którego mogłoby tu nie być. Za krótkie, by mogło się odpowiednio rozwinąć, urwane jakby w połowie i nie budujące za grosz klimatu. No ale warto tutaj zaznaczyć – wszelakie intra nagrane po drugiej płycie Emperor nie mają większego sensu, bo lepiej się przecież nie da. Poza tym, nie należy oceniać książki po pierwszym zdaniu.
Tytułowy utwór rusza z prędkością, która w pierwszej chwili wprawiła mnie w osłupienie. Początek Hate über alles w porównaniu z ostatnimi dokonaniami Kreator brzmi bardzo wściekle i niebezpiecznie. Nawet krzyczany refren brzmi, jakby w zespół wstąpiła znowu pierwotna energia zła. I choć dalej przekonujemy się, że poprzez skupienie się na zapętlonym refrenie Niemcom zależy bardziej na przebojowości, to gdyby album pozostał na takim poziomie, byłbym nawet usatysfakcjonowany. To w końcu najlepszy thrash metalowy utwór Kreator od… 1995 roku.
Następny kawałek i następny przyzwoity strzał. Killer of Jesus pozostaje w znanych (i przez fanów lubianych) rejestrach melodyjnego thrashu i robi to całkiem nieźle. Choć oczywiście trzeba wziąć tu poprawkę na deklarację podmiotu lirycznego odnośnie tego, że jest tytułowym „zabójcą Jezusa”. Gdyby rzeczywiście nim był, Chrystus słysząc te słowa zaśmiałby i odwróciłby się plecami od napastnika, trzymającego w ręku nóż do smarowania masła. Choć Kreator udaje kogoś kim nie jest, na ten moment wychodzi im to dobrze.
Crush The Tyrants niestety momentalnie kruszy ten obraz. Osadzony na głównym riffie, który w swoim zamiarze miał przetaczać się po słuchaczu niczym walec, w rzeczywistości ciągnie się w nieskończoność i męczy. Brakuje mu ciężaru, a całość dopełnia sztucznie przesadzona agresja maniera wokalna Petrozzy.
Na przyjemniejsze rejony sprowadza nas Strongest Of The Strong, który mocno kojarzy mi się z ostatnim albumem Tribulation. Niemający wiele wspólnego z thrashem i osadzony na miłym motywie utwór pokazuje, że Kreator, który nie udaje niebezpiecznego, potrafi wykrzesać z siebie kawałek, którego można wysłuchać z przyjemnością.
Hate Über Alles nie można jednak przedwcześnie chwalić, bo jako kolejny pojawia się absolutnie koszmarny Become Immortal. Nie wiem, co jest w tej piosence gorsze – nieudolna próba naśladownictwa Running Wild czy absurdalnie banalny tekst. Potwierdza on też moje wcześniejsze spostrzeżenia, że gitarowy duet Petrozza – Yli-Sirniö jest na tej płycie właściwie niezauważalny. Grają niby te solówki, ale pomimo wielokrotnego przesłuchania albumu, nie jestem w stanie zapamiętać żadnej z nich.
Choć w Conquer and Destroy pojawia znana nam już wcześniej sztuczna agresja, piosenka z czasem staje się lżejsza i przystępniejsza. Gdyby nie zaśpiewany zbyt słodko fragment w mniej więcej trzeciej minucie, wykrzykiwany delikatnie refren byłby naprawdę udanym fragmentem krążka. To jednak pokazuje pewien smutny fakt – legenda światowego thrashu większość ciekawych elementów płyty opiera na elementach dalekich od tego gatunku.
Kreator, jakby czytając te słowa, do następnego utworu zaprasza popową wokalistkę Sofię Portanet. Midnight Sun to utwór, który najlepiej pokazuje, dlaczego Mille Petrozza nie zostanie Tobiasem Forge albo Adamem Darskim thrash metalu – nie potrafi on pisać dobrych piosenek. Choć ten wspólnie śpiewany refren jest niezły, to to, co dzieje się wokół jest okropne. Przesadzony pogłos na wokalu Sofii, ponownie próba ukazania tego jakim Kreator jest współcześnie groźnym zespołem, koszmarne sklejenie ze sobą poszczególnych fragmentów utworu… I nie zapominajmy o tragicznym teledysku, który jest idealnym przykładem mema w stylu „mamy film Midsommar w domu”.
Potem są jeszcze trzy utwory, z których wyróżniają się wstęp do Pride Comes Before The Fall (kołysanka to jednak nienajlepszy pomysł…) oraz to, jak bardzo na siłę rozciągnięty jest zamykający płytę Dying Planet. Gdyby te piosenki nie weszły na album, byłoby znacznie lepiej.
Kreator nagrał – ku mojemu zaskoczeniu – album znośny. Przyznam, że przy pierwszych podejściach do Hate Über Alles był dla mnie krążkiem koszmarnym, którego właściwie każdy dźwięk doprowadzał mnie do poczucia żenady. Z czasem dostrzegłem w tej płycie zalety, choć niekoniecznie w tych miejscach, w których – domyślam się – zespół chciał je rzeczywiście umieścić…
[Fot.: oficjalna okładka albumu]