Wiedziałem, że tęsknię za OFF-em, ale dopiero po wejściu na teren festiwalu uświadomiłem sobie, jak bardzo mi go brakowało.
Od 2013 roku festiwal zdążył wpisać się na stałe w mój kalendarz, przez co poprzednie dwa lata były zdecydowanie niepełne. I już wiem, że w przyszłym roku melduję się w Katowicach ponownie. Jesteście ciekawi dlaczego? Zapraszam do lektury mojej relacji.
Polscy wykonawcy
Cieszę się, że frekwencja dopisała na koncertach polskich wykonawców, bo moim zdaniem rodzima scena muzyczna jest warta docenienia. W tym roku Ćpaj Stajl i asthma dostarczyli 100% hip-hopowej energii: była interakcja wykonawców z publiką, a momentami nawet pogo. O bardziej kojące dźwięki zadbali Midsommar, Oxford Drama i Duchy – pierwsi i drudzy bardziej gitarowo, trzeci elektronicznie. Pierwszy i trzeci zespół zawita na Great September Showcase, więc kto ominął te dwa występy, ma szansę nadrobić.
Trudno mi tak po prostu wrzucić Franka Warzywa i Młodego Buddę do worka z napisem „rap”, wiem za to, że nie da się nudzić na ich gigach – ta istna mieszanka stylów jest czymś, co przyciąga oko i wciąga w wir imprezy. Na koncercie Gruzji pośmiałem się z konwencji, a przy tym doceniłem występ pod względem muzycznym. Za to nadal nie leży mi twórczość Kacperczyków, ale co z tego, kiedy tyle osób świetnie bawi się do nich na żywo?
Za to jak najbardziej przypadł mi do gustu koncert Papa Dance – usłyszeć „Poniżej krytyki” na żywo było moim marzeniem, a pozytywne wrażenia spotęgował fakt, że chwilę wcześniej porozmawiałem z Pawłem Stasiakiem.
Rock i (post-)punk
Z gitarami było różnie. Najlepiej wypadł zespół Squid. Dostaliśmy na ich koncercie przekrój muzyki gitarowej: od post-punka, przez hardcore, kończąc nawet na rocku progresywnym. Działo się! Chyba wszyscy obecni są zgodni, że mieliśmy do czynienia z jednym z najlepszych koncertów tegorocznej edycji. DIIV może nie wywarli na mnie aż takiego wrażenia, ale te surfujące gitarki pięknie wpasowały się w zachodzące słońce, przywodząc na myśl letni relaks nad jeziorkiem.
Rozczarowujące za to było Bikini Kill. Jak na zespół, którego debiut do dziś kopie mnie po twarzy, zabrakło mi z ich strony zdecydowanej energii. Za to w przypadku The Armed odniosłem wrażenie, że przesadzili w drugą stronę. Słyszałem jednak wiele pozytywnych opinii o tym występie, więc może po prostu to ja nie miałem nastroju.
Nie mogłem się emocjonalnie wczuć w koncert Dry Cleaning – jak dla mnie to chyba muzyka raczej do słuchania w domu. Podobnie w przypadku Molchat Domy, ale ich twórczość nie leży mi nawet w wersji studyjnej. Zdecydowanie za krótko byłem na Crows, ale i to wystarczyło, aby dostać od nich butem po pysku – solidny post-hardcore bez trzymanki.
Rap
OFF bez najpopularniejszego obecnie gatunku? Nie ma opcji, w szczególności, że Artur Rojek od zawsze trzymał rękę na pulsie jeśli chodzi o hip-hop. Z jednej strony cieszę się, że Pi’erre Bourne doleciał dopiero na 1:30, przez co nie pokrywał się z Bikini Kill, ale jednak główna scena okazała się dla niego za duża – na eksperymentalnej pasowałby zdecydowanie lepiej. Myślę, że więcej energii wyciągnął Ghetts, który, o dziwo, również grał na mainie i to w pełnym słońcu. Brzmi mało klimatycznie? A jednak publika szalała, a ja nie mogłem się odciągnąć. Z kolei Central Cee był spoko, ale właśnie – tylko spoko.
Jazz, folk i R&B
Z jazzu widziałem tylko Makaye McCraven, nad czym ubolewam. Tego gatunku było w tym roku zdecydowanie za mało, a koncert Kaamalla Williamsa pokrywał się z Papa Dance – i wiadomo kto miał u mnie priorytet. Doceniłem warsztat Makayego, ale trio za bardzo odpłynęło w loopowanie. Rozciągające się motywy początkowo intrygowały, ale z biegiem czasu nużyły. Jeśli chodzi o neofolk, mogliśmy liczyć na Blokowisko, chociaż wolę ich w coldwave’owej stylistyce.
World music reprezentowali Mdou Moctar i Jaubi, przy czym cieszę się, że zrezygnowałem w porę z tych pierwszych na rzecz drugich. Koncert Jaubi był intrygujący, nieszablonowy, ciekawy, a jednocześnie pozostawał blisko korzeni. Było słychać mocny wpływ zarówno oryginalnego pakistańskiego kwartetu, jak i trzech europejskich muzyków (Marka Pędziwiatra, Marcina Raka oraz Tenderloniousa). Jedno z najlepszych doświadczeń tegorocznego festiwalu.
Na pewno zapamiętam też przepiękny koncert Eriki de Casier. W odróżnieniu od poprzedniego koncertu w Polsce, dodała perkusję elektryczną oraz bas, co dodało koncertowi elegancji i dawało kojący efekt.
Muzyka taneczna
Były też tańce! Nie zapomnę tej słodyczy, którą zaserwowała mi Hannah Diamond na PC Music Showcase. Rozpływałem się w tej cukierkowości i tańczyłem bez przerwy. Żałuję, że z powodu obowiązków na Charlotte Adigery i Bolis Pupul byłem tylko chwilkę, i mam nadzieję, że jak najszybciej ściągną je ponownie do Polski. Podobnie jak w przypadku Jaubi, był to koncert szalenie intrygujący. Połamany elektropop nie ustępował w swojej taneczności, a uroku dodawało wzruszenie Charlotte, która nie ukrywała swojej radości z koncertu i zachęcała wszystkich do tańca. To jeden z tych momentów, kiedy pożałowałem, że na scenie eksperymentalnej nie ma już desek.
Finałem festiwalu był dla mnie DJ Seinfeld, na którym secie z powodu zimna byłem dosyć krótko, ale bawiłem się intensywnie. Autor „Mirrors” przygotował występ różniący się od płyty, którą miał promować. Tak czy inaczej nie mogłem powstrzymać się od tańca. To jeden z tych artystów, którego kolejnego koncertu w Polsce nie mogę opuścić.
Headlinerzy
W końcu czas omówić danie główne: headlinerów. Odkąd jeżdżę na OFF-a, nigdy nie było edycji, na której najbardziej podobałyby mi się koncerty głównych gwiazd. Ale król jest jeden – Iggy Pop. Odnoszę wrażenie, że gość w wieku 75 lat ma więcej energii niż ja zbliżający się do trzydziestki. Przejechał po swoich hitach w energicznym stylu, pokazując czym jest rock’n’roll. Przyczepiłbym się może tylko do tych dęciaków, ale to nie jest tak istotne, kiedy mamy do czynienia z żywą historią muzyki punkowej.
Mając w pamięci bardzo dobry koncert Ride sprzed siedmiu lat, spodziewałem się, że i tym razem nie zawiodą. A wyszło jeszcze lepiej! „Nowhere” zostało odegrane perfekcyjnie – bez niepotrzebnych udźwignień, eksperymentów (My Bloody Valentine, patrzę na was!). Po prostu godzina shoegaze’u w czystym wydaniu. To był koncert hipnotyzujący i przepiękny.
No i na koniec Metronomy, którzy przez ponad godzinę zaserwowali nam miks różnorodnej muzyki – od gitar, przez pop, kończąc na różnej maści elektronice. Byłem zmęczony, było mi zimno, ale nogi same rwały mi się do tańca. Do tego była masa pozytywnej energii ze strony zespołu. Widać było, że nie tylko publiczność się bawi, ale i samo Metronomy. Koncert godny headlinera!
Widzimy się za rok!
Muzyka muzyką, ale OFF Festival cechuje również wyjątkowy klimat – a przede wszystkim wyjątkowi ludzie. Po raz kolejny potwierdziło się, że na ten festiwal przyjeżdżają pasjonaci muzyki. I choć nadal nie zrozumiałem, skąd wśród niektórych stałych bywalców aż taki problem z występem Papa Dance, to przeprowadziłem na festiwalu mnóstwo ciekawych rozmów o muzyce, które zapamiętam na długo. Równie klimatyczna jest sama lokalizacja. Przepiękne zachody słońca nad Doliną Trzech Stawów i nocne mgły to widoki, które pozostaną w mojej pamięci.
Za rok melduję się ponownie, nawet jeśli line-up nie do końca spełni moje oczekiwania. Bo OFF Festival to nie tylko muzyka. Do zobaczenia 4-6 sierpnia 2023!
Red. Agate Drozd, fot. Michal Murawski (materiały prasowe).