Po śmierci Chadwicka Bosemana, odtwórcy roli Czarnej Pantery w kinowym uniwersum Marvela, wielu widzów myślało nad tym, co stanie się dalej ze światem Wakandy oraz samą postacią króla T’Challi. Na te i inne pytania dostaliśmy odpowiedź w drugiej części tej historii, lecz zamiast nich w większości otrzymaliśmy jeszcze większy chaos, niż był dotychczas.
Przed seansem nowej Czarnej Pantery obejrzałem pierwszą część z 2018 roku, która, podczas gdy pojawiła się w kinach, wniosła do Marvela nową jakość. Zrobiła to głównie za sprawą ukazania widzom fascynującego świata Wakandy oraz jej bohaterów, na których czele stał król T’Challa. Przy pisaniu scenariusza drugiej części Marvel Studios oraz reżyser Ryan Coogler zdecydowali się, aby ten film był hołdem dla zmarłego Chadwicka Bosemana, zbudował nowe status quo dla wielu postaci wokół Czarnej Pantery, a także wprowadził kompletnie nowe królestwo do świata MCU. Wydawało się to być za dużo jak na jedną produkcję, jednak idąc do kina, byłem pozytywnie nastawiony na ten seans. Niestety sam film nie spełnił pokładanych w nim nadziei.
Film zaczyna się od sceny pogrzebu króla, która jest naprawdę świetnie zrealizowana. Kostiumy, choreografia i gra aktorska w tej sekwencji dopełniają się wzajemnie i sprawiają, że pożegnanie T’Challi jest wyjątkowe. Wspomnienia o jego postaci pojawiają się podczas oglądania i, co warto zaznaczyć, nie przesadzano z tym, co sprawia, że czuć w tym filmie ducha Chadwicka. Szkoda tylko, że taki poziom, jak podczas tych scen, nie utrzymuje się przez cały seans, gdyż z czasem trwania filmu coraz bardziej nudzi odbiorców. Tym bardziej, że sam film nie należy do najkrótszych – trwa ponad dwie i pół godziny.
Główną osią tej produkcji jest konflikt Wakandy z nowo wprowadzonym państwem Talokan, które jest połączeniem Atlantydy z mitologią Majów i Azteków. Jednakże sam spór nie daje tyle emocji, ile powinien. Motywacje obu stron, a zwłaszcza Talokanu są błahe i nieciekawe, dlatego też, kiedy ten film zamieniał się czasem w thriller polityczny, to chciałbym mieć opcję przesunięcia sceny o kilkanaście sekund. Pozostając jednak przy podwodnym królestwie, trzeba oddać to, że design świata oraz jego mieszkańców cieszy oko i nie nudzi. Szkoda tylko, że często nie widać ciężkiej pracy charakteryzatorów i ludzi od kostiumów w pełnej krasie, gdyż ten film jest w niektórych momentach niemożebnie ciemny i szary.
Warto również wspomnieć o chyba największym pozytywnym zaskoczeniu tej produkcji, czyli głównym antagoniście, jakim jest Namor, dziecko bez miłości, czyli król Talokanu. Prezencja oraz charyzma tej postaci wręcz wylewa się z ekranu w każdej scenie, w której się pojawia. Jego potęgę zauważyć można od razu. A to wszystko dzięki wspaniałej grze Tenocha Huerty, który genialnie i płynnie odgrywa tego szarmanckiego, a jednocześnie bezwzględnego antybohatera.
Jak już jestem przy aktorstwie, nie mogę nie wspomnieć o rewelacyjnej Angeli Bassett, grającej rolę królowej matki państwa Wakandy, która tym występem zapracowała sobie na nominację do Oscara za rolę drugoplanową. Na niektórych scenach z jej udziałem miałem dosłownie ciarki na plecach. Dobrze, choć nie tak wybitnie, jak władczyni wypada również Letitia Wright, czyli nasza główna bohaterka Shuri, której wątek jest chyba najciekawszy z całego filmu. Przechodzi ona niesamowitą drogę od krnąbrnej księżniczki do prawdziwej obrończyni Wakandy. Przykro mi, że tego samego nie mogę powiedzieć o reszcie wątków pobocznych, które są miałkie i bez wyrazu. Zapewne spowodowane jest to brakiem czasu na ich rozwinięcie, ze względu na dużą ilość bohaterów.
Dobrego słowa nie mogę również powiedzieć o scenach akcji, które są typową średnią MCU ostatnich lat. Przeciętność i momentami fatalne efekty specjalne sprawiają, że ta produkcja wygląda czasem jak wyciągnięta z czasów Playstation 3. Chyba jedną z niewielu scen walki w tym filmie, którą oglądałem z zaciekawieniem, była walka na moście, gdzie choreografia błyszczała i czułem tam stawkę (choć i tak szkoda, że działa się w nocy i było za ciemno). Na szczęście te momenty ratuje genialny soundtrack Ludwiga Göranssona, którego na pewno będę słuchał nie raz. Do tej pory pamiętam pierwszy moment wkroczenia do Talokanu, głównie za sprawą piosenki Con La Brisa.
Jednakże całościowo nowa Czarna Pantera bardzo dobrze pokazuje, czym aktualnie jest czwarta faza MCU i jaki prezentuje poziom, gdzie poza kilkoma wyjątkami jest po prostu nijako. Jest mi przykro z tego powodu, ale mam nadzieję, że producenci Marvel Studios wyciągną wnioski z tej lekcji. Jedyne co mogę aktualnie powiedzieć to to, że Wakanda nie została w moim sercu.
[Fot.: oficjalne materiały promocyjne]