Muzycy okrzyknięci najlepszą grupą koncertową kraju, tworzyli – jak sami mówią – bez większego przygotowania w legendarnym studiu nagraniowym z lat 80-tych w Wiśle. Efekt znakomity. Ta niezwykła podróż w czasie odbiła się szerokim echem na całej płycie, gdzie znajdziemy między innymi elementy electro i synth popu, ale i również dobrze muzykom znany funk. Zespół kojarzony do tej pory z energicznymi kawałkami, brany nieco z przymrużeniem oka, swoim najnowszym krążkiem udowodnił, że nadal potrafi zdumiewać.
„Armanda” w porównaniu do dwóch poprzednich płyt nieco zwalnia tempo, co słychać między innymi w numerach „Łan for me” i „Pompeje”. Nie znaczy to, że płycie brakuje pozytywnych brzmień i energii charakterystycznej dla grupy. Wręcz przeciwnie. „Łan pała” rozpoczynająca krążek, jest zastrzykiem muzycznych witamin, dzięki którym nie można usiedzieć spokojnie w jednym miejscu. Tanecznego charakteru nadaje tutaj wysuwający się na pierwszy plan syntezator, kojarzony raczej z gatunkami popu robiącymi furorę w latach 90-tych. Singiel „Lovelock” promujący płytę bardziej przypomina jednak Łąki Łan z „Łąkiłanda”. Nie jest to zarzut, choć moim zdaniem muzycy powinni wybrać kawałek, który zawiera więcej nowych rozwiązań brzmieniowych. Teledysk nakręcony do tego numeru jest ściśle zsynchronizowany z grafiką płyty nawiązującej do kosmosu. Faktycznie, słuchając „Armandy” przenosimy się w inny wymiar. Szczególnie przy „Infinite” czy „Sundown” mamy wrażenie, że artyści zafundowali nam podróż do obcego świata. Zamykając oczy dryfujemy w kosmicznej przestrzeni muzycznej. Delikatnie zaznaczone partie wokalne znakomicie harmonizują się z instrumentami niejako otulając słuchacza swoim ciepłym brzmieniem. Tytułowa „Armanda”, ostatnia na krążku jest zaskakująco łagodnym pożegnaniem i zakończeniem krążka. Istnieje zatem spory kontrast między mocnym początkiem w pierwszym dość tanecznym utworze a łagodnym zejściem na końcu. Muzycy nie rezygnują zatem z niespodzianek.
Faktycznie, słuchając „Armandy” przenosimy się w inny wymiar. Szczególnie przy „Infinite” czy „Sundown” mamy wrażenie, że artyści zafundowali nam podróż do obcego świata. Zamykając oczy dryfujemy w kosmicznej przestrzeni muzycznej.
Jedyne co w ogóle się nie zmieniło, to teksty, które nadal są momentami całkowicie oderwane od rzeczywistości. Słyszymy charakterystyczne tylko dla Łąki Łan naśladownictwo dźwięków natury i zabawę wokalem. Można zauważyć, że artyści zdecydowali się też na więcej anglojęzycznych utworów. Czy to wstęp do kariery za granicą?
Płyta jest mimo wszystko spójna, o ile w ogóle można tak mówić o twórczości zespołu pełnej eklektyzmu. Łąki Łan przyzwyczaili nas już tak bardzo do swojej dysharmonii, że przyjmujemy ją niemal jako pewnik. Nie odcinają się od swoich poprzednich płyt, jednak znajdujemy kilka nowości, które sygnalizują ciągły muzyczny rozwój grupy. Można jedynie pogratulować Bartkowi Królikowi i Markowi Piotrowskiemu – współproducentom płyty, którzy znani są także ze współpracy z Chylińską czy grupą Sistars. „Armanda” nie tylko usatysfakcjonuje dotychczasowych fanów, ale prawdopodobnie przysporzy twórcom nowych wielbicieli.