Historia Avatara reżyserowanego przez Jamesa Camerona wraca na wielkie ekrany po 13 latach przerwy. Czy druga część, zatytułowana Avatar: Istota Wody jest w stanie sprostać oczekiwaniom co do kontynuacji jednego z najbardziej dochodowych filmów historii? Czy jednak nie ma do zaoferowania niczego oprócz pięknych scenerii?
Avatar, który wyszedł w roku 2009, jest swego rodzaju fenomenem w kulturze – niestety nie z tego powodu, którego by James Cameron chciał. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w kinach, stał się najpopularniejszym filmem na świecie, a pozycję tę trzyma do teraz (z krótką przerwą w latach 2019-2020, kiedy na chwilę wyprzedził go Avengers: Koniec gry). Jednak film nie ma prawie żadnego znaczenia w kulturze popularnej, a mało kto pamięta choćby jedno imię głównych postaci. Większość osób na to pytanie jest prędzej w stanie odpowiedzieć nazwami z serialu animowanego Legenda Aanga, a chcąc przywołać sobie jakiekolwiek szczegóły z fabuły, powtarzamy często „Pocahontas albo Tańczący z Wilkami, tylko w kosmosie”.
Jednak dosyć narzekania o filmie, który wyszedł ponad dekadę temu – ta recenzja dotyczy przecież jego kontynuacji, która jest mimo wszystko osobnym filmem… Tylko że właśnie nie do końca.
Avatar: Istota Wody przedstawia nam historię dziejącą się ponad 10 lat po wydarzeniach z pierwszej części, a jej głównymi bohaterami są dzieci Jake’a (Sam Worthington) i Neytiri (Zoe Saldana). Ten zabieg powoduje, że nawet bez obejrzenia oryginału w ramach przygotowania się przed drugą częścią, większość widzów i tak będzie w stanie podążać za fabułą.
Mimo tej zmiany, a także zmiany otoczenia z leśnego plemienia Na’vi do Na’vi mieszkających na pojedynczej wyspie na oceanie, oglądając ten film, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już się go widziało.
Tak jak w pierwszej części Jake, oczarowany nieznaną mu kulturą spędził trzy godziny filmu, zakochując się w świecie Pandory, tak teraz podobną drogę, tylko na wyspie, a nie w lesie, widzimy u jego dzieci, Lo’ak (Britain Dalton) i Kiri (Sigourney Weaver).
Podobieństwa w fabule zaczynają się od bardzo ogólnego zarysu przebiegu zdarzeń, po większe szczegóły. Tak samo, jak w pierwszej części, pojawia się niezwykle cenna substancja, która staje się celem ludzi, a wydobycie jej bezpośrednio szkodzi środowisku Pandory. Widzimy też kalki postaci, między innymi takich jak naukowiec w teorii pracujący wśród ludzi, ale niezadowolony z ich działania, nieczuły dowódca armii, która przybyła z Ziemi, czy nieufna żona władcy nowo poznanego klanu. Momentami trudno jest oprzeć się wrażeniu, że weszło się przypadkiem do złej sali w kinie na ponowne odtwarzanie pierwszej części.
Trzeba jednak coś Istocie Wody przyznać – film to widowisko. Tak samo, jak przy pierwszej części, spędzamy całe trzy godziny wbici w fotel. Muszę przyznać, że w ostatnich paru latach wiele efektów specjalnych zdecydowanie mi się „przejadło”. Jednak tak jak oryginalny Avatar, Istota Wody wygląda po prostu pięknie – bogate scenerie, żywe kolory i wyjątkowa uwaga poświęcona detalom. W czasach wszystkich efektów CGI robionych w jak najkrótszym czasie i z jak najmniejszym budżetem, taki widok w kinie jest naprawdę czymś odświeżającym. Warto było czekać te 13 lat, chociażby dla samych zdjęć!
Są jednak rzeczy, których nawet najpiękniejsze widoki nie zrekompensują. Wspominałam wcześniej o tym, jak Istota Wody jest bardzo schematyczna – jednak wzorce i klisze w historiach istnieją nie bez powodu, i jest to coś, co można wybaczyć filmowi, jeśli ma coś do zaoferowania w zamian. Najczęściej są to interesujące postaci.
Niestety, Avatar nigdy z tego nie słynął, a chociaż w sequelu są próby do tego naprawy, to nadal bohaterowie głębią nie powalają. Charakter każdego można streścić w trzech słowach, a najgorszym tu przypadkiem jest Jake – niby Cameron stara się dać mu jakieś motywacje do działania, pokazać, że teraz jest ojcem zajmującym się rodziną… Ale to właśnie na tym kończy się jego osobowość. Neytiri jest głównie „dzika” (tak ją stale opisują pozostałe postaci!), a ich dzieci to: dwóch synów, z czego jeden słucha się rodziców, a drugi nie, spirytualna córka i typowo filmowe przedstawienie małego dziecka.
Takie traktowanie postaci powoduje, że ciężko jest się kimkolwiek w tym filmie przejąć albo zżyć się. Nawet w momentach emocjonalnych, kiedy na szali postawione jest życie jednej z głównych postaci, nie odczuwamy głębokich emocji.
Jednak jest pewien aspekt filmu, którym nie sposób się nie przejąć – natura. Już, kiedy po raz pierwszy zagościliśmy w świecie Pandory, dało się odczuć silne tematy proekologiczne filmu. Te motywy widzimy i tutaj, może nawet w większym stopniu. Bliskość wszystkich Na’vi z otaczającym ich światem, ich więź z innymi istotami pokazywane są prawie na każdym kroku – a to tylko jeszcze bardziej pokazuje kontrast z tym, jak do środowiska podchodzą ludzie. W drugiej połowie filmu jest jedna scena, która przedstawia polowanie ludzi na stworzenia podobne do ziemskich waleni. Pokazane w niej detale, a także określona wcześniej bliska relacja, jaka łączyła te istoty z wyspiarskimi Na’vi, wywołała wielkie poruszenie na całej sali.
Podsumowując: chociaż fabularnie Avatar: Istota Wody niekoniecznie powala, to środowisko i sceneria pełna pięknych widoków i świecących się w ciemności zwierząt są prawdziwą ucztą dla oczu. W filmie raczej nic nie zaskoczy (chyba że nigdy wcześniej nie oglądało się filmów), jednak pomimo przedstawionej tam historii będącej jednym wielkim schematem, czas przy oglądaniu mija naprawdę szybko. Jest to idealny film na wspólne wyjście rodzinne czy ze znajomymi w przerwie między świętami a nowym rokiem, przynajmniej po to, by rozerwać się na parę godzin.
(P.S. Jeżeli chcecie wybrać się na opcję z napisami, to muszę o czymś ostrzec – wszystkie napisy w filmie wykonane są czcionką Papyrus. Tak, wszystkie. Chciałabym żartować).
[Fot.: materiały promocyjne filmu Avatar: Istota Wody]