Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień – tymi słowami, śpiewanymi z taśmy przez Andrzeja Rosiewicza, rozpoczął się jubileuszowy koncert legendy polskiej muzyki rockowej – Turbo. Kwintet przez dwie i pół godziny prezentował utwory z różnych etapów swojej kariery.
Znana sporej części Polaków tytułowa piosenka z serialu Czterdziestolatek wybrzmiała z głośników z delikatnym, dziesięciominutowym opóźnieniem. Podczas tego koncertu nie przewidziano supportów, choć jeszcze przed intrem, na scenie pojawił się konferansjer – Adam „Nergal” Darski. Po krótkim przemówieniu z głośników wybrzmiał wspominany już utwór, a grupa ruszyła z konc…
Zaraz… Ten Nergal?! – ktoś z pewnością się zdziwił, czytając powyższy akapit, tak samo, jak zgromadzeni pod sceną widzowie. Otóż tak, dokładnie ten. Lider Behemoth i Me and That Man wyskoczył na scenę niczym królik z kapelusza i w niecałe dwie minuty zapowiedział koncert. W jaki sposób? W dokładnie taki, w jaki można to sobie po Adamie wyobrazić, znając jego internetowy wizerunek. Stadup ten zobaczyć można na profilu zespołu. Gdy rozpoczął się koncert, stanął z boku sceny, by z uśmiechniętą miną wyśpiewać każdy wers kilku pierwszych utworów. Obyło się jednak bez gościnnego występu.
Turbo ruszyło z zapowiadanym wcześniej w mediach społecznościowych odegraniem całego debiutanckiego albumu Dorosłe Dzieci. Utwory z obchodzącej w tym roku czterdzieści lat istnienia płyty (trasa z okazji czterech dekad od powstania zespołu została przełożona ze względu na pandemię) zostały odegrane w niezmienionej kolejności, poza dwiema piosenkami kończącymi krążek, które zamieniono miejscami.
Już Szalony Ikar skłonił licznie zgromadzoną w klubie Lizard King publiczność do wspólnego śpiewania. Po energetycznym początku przyszła kolej na uspokojenie instrumentalną balladą W sobie. Przy okazji Dorosłych Dzieci wokalista Tomek Struszczyk po raz pierwszy tego dnia sięgnął po gitarę akustyczną, by w pełnym skupieniu odśpiewać wspólnie z wieloma innymi gardłami, ważny dla pokolenia lat 80. tekst. Podczas Mówili kiedyś doszło do wymiany – frontman wskoczył za zestaw perkusyjny, a bębniarz Mariusz Bobkowski chwycił za mikrofon i zaśpiewał kilka ostatnich wersów. Za sprawą jego ekspresji i bandany na głowie poczułem się niczym na koncercie Agnostic Front.
To właśnie od perkusisty biła tego wieczoru największa energia. Przez cały koncert było widać, że bębni „całym sobą”, wielokrotnie wykrzywiając wyraz swojej twarzy w najróżniejsze grymasy. Bardzo aktywny fizycznie był także lider i współzałożyciel zespołu Wojciech Hoffman. Choć nie aż tak żywiołowy, jak miało to miejsce podczas koncertu na festiwalu MateriaFest w 2019 roku (serio, myślałem wtedy, że mu głowa od machania odpadnie), to przyodziany w koszulkę zespołu Vader „cmentarnoblond” włosy gitarzysta poruszał się po scenie praktycznie we wszystkich kierunkach. Chciałbym mieć tyle siły w wieku 68 lat.
Po odegraniu całego debiutanckiego albumu przyszła kolej na utwory z innych płyt grupy. Ze Smaku Ciszy wybrano między innymi Słowa pełne słów czy balladę Jaki był ten dzień. Silną reprezentację otrzymały albumy nagrane w XXI wieku. Z Awatara usłyszeliśmy Upiora w Operze i Armię, a z Tożsamości Otwarte drzwi do miasta oraz Człowieka i Boga. Nie zabrakło także pozycji z dwóch ostatnich albumów, na których rolę wokalisty po Grzegorzu Kupczyku przejął Stuszczyk. Z płyty Strażnik Światła wybrzmiał między innymi utwór tytułowy, a z Piątego Żywiołu usłyszeliśmy śpiewany nieprawdopodobnie wysoko anglojęzyczny This War Machine. Trasa z okazji czterdziestolecia była idealną okazją, by słuchaczom te albumy przypomnieć.
W opozycji do trzech ruchliwych członków zespołu znacznie bardziej statyczni byli Bogusz Rutkiewicz i Przemysław Niezgódzki. Posiadający najdłuższy (poza Hoffmanem) staż w Turbo basista skupiony był na dośpiewywaniu swoich partii wokalnych, a Niezgódzki, który dołączył do zespołu w 2018 roku, ukrywał się za swoją bujną fryzurą i od czasu do czasu wychodził „na pojedynek” z drugim gitarzystą grupy.
Nie zabrakło także utworów z innych nagranych w latach 80. albumów. Fani w Ostatnim Wojowniku i Żołnierzu Fortuny mogli przetestować swoje zdolności wokalne podczas śpiewania „ooooo” w różnych intonacjach, a w Kawalerii szatana cz. I przy refrenie sprawdzili swoją umiejętność krzyku. Niezbyt duża ilość piosenek z tych dwóch, wydanych w 1986 i 1987 roku albumów podyktowana była zapewne tym, że w ostatnich latach Turbo ogrywało te krążki w całości podczas rocznicowych tras koncertowych.
Po zakończeniu Szeptu Sumienia, kwintet pokłonił się przed widownią i zszedł ze sceny. Zgromadzeni pod sceną fani nie puścili jednak Turbo tak łatwo. Po namowach zespół powrócił i odegrał Kawalerię szatana cz. II, skłaniając w końcu tym samym część publiczności do tańców w pogo. Po około dwóch i pół godziny bardzo uczciwego koncertu (krótkie przerwy między utworami i mało konferansjerki), wymęczeni muzycy mogli schować się za sceną, a usatysfakcjonowani fani udać się do wyjścia.
Ja również wyszedłem z Lizard Kinga szczęśliwy. Był to mój kolejny koncert Turbo (jeśli dobrze liczę, to szósty) i za każdym razem oglądanie tego zespołu sprawia mi dużo przyjemności. I choć nadal brakuje mi możliwości posłuchania na żywo materiału z płyty Epidemie (Hoffman założył niedawno zespół Hellium, który ogrywać będzie na koncertach utwory z thrash-deathmetalowych płyt Turbo Dead End i One Way), to cieszę się, że do tej trasy zespół podszedł bardzo przekrojowo.
Fotorelacja z koncertu
[Fot.: Małgorzata Chabowska]