Seria Martwe Zło (inaczej Evil Dead) wśród fanów horroru takich jak ja cieszy się statusem kultowej. Sam potrafię docenić pierwsze dwie części Sama Raimiego (przyznam się ze wstydem, że Armii Ciemności nie oglądałem). Mają w sobie to co najlepsze jeśli chodzi o filmy tego gatunku z lat 80. – klimat oraz rzeźnię na ekranie. Długo trzeba było czekać aż w końcu coś znowu ruszy w tym uniwersum. W 2013 dostaliśmy reinterpretację pierwszej części a w 2015 serial Ash kontra martwe zło. Czy Martwe Zło: Przebudzenie, znowu tak samo zachwyciło? Cóż, i tak i nie.
Fabuła jak to w horrorach (szczególnie typu gore) jest mocno pretekstowa. Opowiada ona historię rodziny: Ellie (granej przez Alyssę Sutherland) oraz jej dzieci – pasjonującego się didżejowaniem Danny’ego (Morgan Davies), zaangażowanej politycznie Bridget (Gabrelle Echols) oraz małoletniej Kassie (Neil Fischer). Któregoś razu przyjeżdża do nich ciotka Beth (Lilly Sullivan) , która cieszy się złą opinią nawet wśród sąsiadów rodziny. Te odwiedziny jednak wkrótce przestają być normalne. Jedno trzęsienie ziemi doprowadzi do serii zdarzeń prowadzących do tragedii. Lekkomyślnie Danny wchodzi do dziury na parkingu, która prowadzi do znajdującego się pod nim skarbca. Tam wydobywa z niego płyty winylowe z nagraną czarną mszą oraz księgę skrywającą w sobie tajemnicze zapiski i ilustracje. Później w domu odtwarza jedną z płyt, która przyzywa demona opętującego Ellie. Pozostali członkowie rodziny będą musieli walczyć o życie.
Historia jest prosta i niepozbawiona absurdalnych momentów, powodujących uśmiech na twarzy. Czasami nie mogłem się powstrzymać ze śmiechu, widząc ogromne dziury fabularne. Jednakże jako motor napędowy do samej akcji spełnia swoje zadanie dobrze. Jest ona wartka i dynamiczna. Miewa swoje nudne momenty, które potrafią widza zamęczyć, jednak to mija kiedy przychodzi czas na prawdziwe mięso.
Diabeł (dosłownie i w przenośni) tkwi jednak w szczegółach. Pierwszy raz w życiu natrafiłem na tak dobrze i widowiskowo odwzorowane gore w horrorze. Jeżeli obrzydzają was krew i wnętrzności w ogromnych ilościach, to zdecydowanie nie jest film dla was. Ale ci, którzy nie mają nic przeciwko makabresce na ekranie, zdecydowanie znajdą coś dla siebie. Jest tutaj też miejsce na spokojniejsze momenty. Jest ich mało, ale są. Wstawki z satanistycznymi nagraniami znakomicie budują klimat niepokoju i grozy. Nie obyło się też bez tanich jumpscare’ów które, jak to często z nimi bywa, nie robią już wrażenia po pierwszym razie.
Największym minusem są jednak aktorzy i bohaterowie. Są to postaci dosyć słabo zarysowane. To owieczki, gotowe na pożarcie zombie-demonów. Nie ma w nich nic głębszego, jednak jest to dosyć zrozumiałe, bo po prostu taka jest konwencja. To nie jest dramat z Anthonym Hopkinsem w roli głównej, który porusza życiowe kwestie i moralne dylematy. Gra aktorska jest bardzo przeciętna. Lilly Sullivan to nie jest Bruce Campebll, a Beth nie jest Ashem Williamsem. Brakuje jej charyzmy bohatera pierwszych trzech odsłon cyklu. To po prostu nie jest to samo.
Martwe Zło: Przebudzenie dostaje ode mnie 5/10. Nie wymyśla ono koła na nowo, jednak kiedy już korzysta z jakiejś formuły, to robi to poprawnie. To raczej typowy gore/slasher, który obejrzy się raz, a potem o nim zapomni. Seansu nie uważam jednak za czas stracony. Mogę wam ten film tylko polecić, ze względu na ciekawe pomysły, które na pewno nie zanudzą was podczas oglądania.
Zapraszamy również na nasz fanpage, po więcej aktualności ze świata kultury i nie tylko.
[fot: materiały promocyjne]