Tegoroczny Tofifest dobiegł już końca. 98 niepokornych produkcji filmowych, niezliczone spotkania z twórcami kina i ludzie dla których kino to coś więcej niż rozrywka. Co widzieliśmy na toruńskim festiwalu?
Time Out – Czas Stracony
Więzienny dramat na przepustce w reżyserii Ève Duchemin to jeden z filmów, które konkurowały na tegorocznym Tofifest w paśmie ON Air. Film poruszający problem resocjalizacji więźniów dobitnie pokazuje, że kara nie kończy się po wyjściu z więzienia. Fabuła, to 48 godzin z życia trzech skazańców wychodzących na weekendową przepustkę. Mimo że ich filmowe drogi nie krzyżują się, to spotykają ich podobne problemy.
Isak Sawadogo wcielający się w rolę Hamousina, ma szansę na przedterminowe zwolnienie. Po 20 latach odsiadki ma wrócić z przepustki z ofertą pracy, aby udowodnić, że potrafi odnaleźć się w społeczeństwie. Jakby samo to nie było wystarczająco trudne, to w pracy trafia na byłą żonę. Łączą ich nie tylko wspomnienia dawnych uczuć, ale także trójka dzieci. Najmłodsza córka – Lucille kończy właśnie 20 lat. Czy da się jeszcze nadrobić utracony czas? Odebrane więźniom chwile spędzone z bliskimi są motywem nieustannie powracającym w filmie.
Czas stara się też nadrobić Bonnard, wciela się w niego młoda gwiazda francuskiego kina Karim Leklou. To nie była łatwa rola – ekranowy Bonnard jest chory psychicznie. Ukazanie choroby i wiążącej się z nią napadami agresji lub irracjonalnymi zachowaniami tak, aby wyglądały wiarygodnie i nie były przerysowane to ciężka sztuka. Leklou poradził sobie z tym po mistrzowsku.
Sceny z udziałem Bonnarda trzymały widza w napięciu, uniemożliwiając przewidzenie rozwoju akcji. Daleko mu jednak do socjopatycznego Jokera. Widzimy człowieka złamanego, starającego się doprowadzić swoje życie do pionu i utrzymać kontakt z synem. W wielu momentach bywa czarujący i z łatwością zdobywa naszą sympatię paradując w kostiumie dinozaura, aby rozbawić dzieci i widzów. Sympatia szybko jednak ustępuję najpierw niedowierzaniu, a potem gniewowi, gdy Bonnard zabierając syna do wesołego miasteczka za największą atrakcję uznaję bar. Tam najpierw kupuje piwo dla syna, a potem – skuszony imprezą – zostawia go bez opieki. Pomimo wcześniejszej sympatii do bohatera, współczujemy już jedynie jego rodzinie.
W rolę Colina, zagubionego w świecie młodzieńca, wcielił się debiutujący na ekranie Jarod Cousyns. Jego aktorski debiut nie był zbyt porywający i swoją grą lekko odstawał od fenomenalnie wiarygodnego Issaka Sawadogo, czy Leklou. Spełnił jednak swoją rolę, pokazując nam jak trudno jest wyrwać się z toksycznego środowiska.
Time Out świetnie wpasowuje się w koncepcję Tofifestu, festiwalu z założenia niepokornego, nie bojącego się trudnych tematów. Po filmie odbyło się spotkanie z Ève Duchemin, debiutującą tą fabułą. Wcześniej specjalizowała się w filmach dokumentalnych i było to zauważalne w filmie. Bardzo ciasne kadry stawiające nas tak blisko bohaterów, jak to tylko możliwe pozwalały niemal poczuć zapach bijący z ekranu. W filmie nie ma też prawie żadnej muzyki, poza tą będącą naturalnym elementem sceny. Reżyserka za to wyśmienicie operuje ciszą, która jest nieodłączną częścią więziennego życia. W jednej ze scen Hamousin, z dwudziestoletnim doświadczeniem życia za kratami, wypowiada znamienne zdanie: “Przez ostatni rok nie wypowiedziałem tylu słów, co dzisiejszego dnia”. Świetnie ono pokazuje obraz życia skazańców.
Zawieszeni w limbo
Limbo z łaciny limbus oznacza stan pustki, zawieszenia, nigdy nie kończącego się oczekiwania. Tytuł filmu w reżyserii Ivana Sena doskonale oddaje emocje towarzyszące widzom podczas seansu.
Travis Hurley (Simon Baker), uzależniony od heroiny detektyw ma “świeżym okiem” spojrzeć na sprawę zaginięcia aborygeńskiej dziewczynki. Śledztwo komplikuje fakt, że do zbrodni doszło ponad 20 lat temu, a pozostali przy życiu świadkowie też niezbyt ufnie podchodzą do białego policjanta. Wszyscy zdają sobie sprawę, że to za mało i zdecydowanie za późno, żeby rozwikłać zagadkę tej zbrodni. Uczucie beznadziei i bezsensowności nie opuszcza zarówno bohaterów jak i widzów zgromadzonych przed ekranem.
Obraz utrzymany w czarno białej konwencji slow-noir wizualnie zachwyca. Wydrążone w skale hotelowe korytarze i ziejące pustką opuszczone kopalnie Opalu, z którego wydobycia utrzymują się mieszkańcy tytułowego miasteczka Limbo, kontrastują z przepastnymi, rozgrzanymi od żaru równinami Australii ukazanymi z lotu ptaka. Mimo, że akcja filmu nie porywa wartką fabułą, to nie mogę pozbyć się wrażenia, że właśnie o to chodziło Ivanowi Senowi – aby zatrzymać widza w limbo.
Fot. Materiały promocyjne filmu Limbo