Od pierwszych zapowiedzi nowy film o czterech żółwiowych braciach mieszkających w kanałach Nowego Jorku zapowiadał się na powiew świeżego powietrza. Główną twarzą tego projektu jest Seth Rogen, który jako zdeklarowany fan żółwi chciałby pokazać tę markę nowemu pokoleniu. Czy Zmutowany chaos sprostał oczekiwaniom i czy jest to najlepsza produkcja z tej franczyzy?
Poszukiwanie akceptacji
Głównymi bohaterami tej historii są czterej bracia: Leo (Nicolas Cantu), Raph (Brady Noon), Donnie (Micah Abbey) oraz Mikey (Shamon Brown Jr.). Mieszkają oni wraz ze swoim przybranym ojcem, zmutowanym szczurem Splinterem (Jackie Chan) w kanałach pod Nowym Jorkiem. Po piętnastu latach treningu sztuk walki i życia na marginesie społeczeństwa bracia postanawiają, że czas wyjść z cienia. Aby zyskać w oczach ludzi chcą zostać bohaterami walczącymi z przestępczością, a ich pierwszym celem jest złapanie złoczyńcy, którego imię wywołuje ciarki u wszystkich mieszkańców Nowego Jorku. Jego przydomek to Supermucha (Ice Cube).
Pomysł na fabułę wydaje się dziwny i niedorzeczny, ale właśnie taki ma być. Twórcy nigdy nie traktowali swojej serii śmiertelnie poważnie, pozwalali i pozwalają sobie na sporą dawkę autoironii. Widać to szczególnie teraz, kiedy mocniej podkreślono fakt, że głównymi bohaterami są, bądź co bądź, nastolatkowie. Cały czas się wygłupiają i żartują z siebie nawzajem. Choć wraz z postępami w historii robi się coraz poważniej, to postacie nigdy nie zapominają kim są. Jesteśmy zasypywani masą żartów, ale nigdy nie tracimy z oczu głównego wątku, czyli zdobywania akceptacji społecznej, osiąganej na różne sposoby. Może motyw ten nie jest nadzwyczaj przełomowy, ale został przedstawiony kompetentnie i, co najważniejsze, z sercem. Z tego powodu fabułę śledzi się z zaciekawieniem, mimo nieco rozjeżdżającej się końcówki. Nie zmienia to faktu, że ogólnie opowieść wypada naprawdę nieźle.
Mutantowy zawrót głowy
Abstrahując od głównego wątku fabularnego, film skupia się w głównej mierze na postaciach, które już od pierwszych scen zyskują sympatię widzów. Wszyscy bracia się od siebie różnią, dzięki czemu każdy widz odnajdzie w tej grupie swojego ulubieńca. Mamy tu do czynienia z różnorakimi stereotypami dotyczącymi grup przyjaciół. Od zbyt pewnego siebie narwańca, przez fana mangi i anime, czy typowego śmieszka – różnice między nimi nie przysłaniają jednak faktu, że ich braterska relacja jest ukazana świetnie. Są zżyci jak mało kto i od razu widać, że dosłownie skoczyliby za sobą w ogień. Dużą rolę odgrywa też ich ojciec, który przez większość czasu na ekranie jest ukazywany jako postać jednoznacznie komiczna. Z czasem jednak zaczyna zauważać swoje błędy i staje się prawdziwą głową rodziny.
Co do głównego filmowego antagonisty mam dość mieszane odczucia. Nie zapadł mi on za bardzo w pamięć, a jego motywacje są dość jednowymiarowe. Może oczekuję zbyt dużo, ale poprzednie produkcje spod loga Żółwi Ninja potrafiły kreować lepszych złoczyńców. Na słowa uznania zasługuje natomiast jedna z niewielu ludzkich postaci, czyli April O’Neil (Ayo Edebiri). Jej wątek w tej historii jest tym chyba najbardziej przyziemnym, co jest dużą zaletą.
Chaos w czystej postaci
Jednym z największych plusów tej produkcji jest rzucająca się w oczy animacja, do której jednak trzeba się trochę przyzwyczaić. Ma ona specyficzną kreskę, np. design postaci ludzkich. Przez projekt modeli w większości przypadków wywołuje to konsternację, aniżeli podziw. Po oswojeniu się z konwencją można jednak docenić ten styl, przede wszystkim za to, że do Żółwi po prostu pasuje. Myślę, że idealnym słowem do opisania go jest właśnie tytułowy chaos. Często obiekty nie mają wyraźnych ram i rozjeżdżają się na wiele stron albo ślady markera na przedmiotach są, aż nadto widoczne. Dzięki tym wszystkim małym elementom przedstawiony Nowy Jork bardzo wyróżnia się na tle swoich poprzednich wcieleń. Przy tym wszystkim całość w ogóle nie traci na płynności i dynamice. Idealnym przykładem są sceny akcji, które są tak mięsiste, jak powinny być i widać w nich wszystko jak na dłoni. Twórcy postawili sobie za cel podkreślić kluczowe cechy naszych głównych bohaterów w tych momentach, np. geniusz Donniego, czy siłowe rozwiązania Rapha.
Can i Kick it?
Część wizualną idealnie dopełnia ścieżka dźwiękowa Raymonda Morrisa, która na każdym kroku wpompowuje w widza kolejne dawki adrenaliny. Jest szybko i w żadnym momencie nie czujemy się wyrywani z akcji. Oprócz utworów stworzonych na potrzeby filmu, piosenki takie jak 6’ N the Mornin’ czy Ante Up są perfekcyjnie dobrane do scen. Między innymi dzięki nim czujemy ten uliczny klimat, z którym Wojownicze Żółwie Ninja są kojarzone od samych początków. Moje specjalne wyróżnienie trafia również do głównego motywu przewodniego postaci Mondo Geeko (Paul Rudd), który rozbawił mnie do łez, przez to jak bardzo pasuje do charakteru tego bohatera. Atmosfera lat 90. wręcz wylewała się wtedy z ekranu. Połączenie nostalgicznych klimatów ze współczesnymi rytmami sprawia, że na pewno będę słuchał tego soundtracku namiętnie przez kilka następnych tygodni.
Zobacz również: #SfeGra Nowe szaty jeża. Recenzja „Sonic Frontiers”
Zapraszam do kanałów
Podsumowując, Wojownicze Żółwie Ninja: zmutowany chaos dały mi masę czystej radochy podczas seansu i myślę, że ten film znajdzie się w gronie moich trzech ulubionych animacji tego roku. Warto również dodać, że po napisach jest scena, na którą zdecydowanie warto poczekać. Jeśli szukacie dobrej rozrywki na wakacje, to zatkajcie nosy i wskakujcie do nowojorskich kanałów, aby zobaczyć jedną z najdziwniejszych rodzin na świecie.