Kilka tygodni temu, gdyby ktoś mnie zapytał, co sądzę o Scotcie Pilgrimie, powiedziałbym, że nie wiem, kto to jest. Po niedawnym seansie filmu z 2010 roku w reżyserii Edgara Wrighta zostałem oczarowany światem przedstawionym oraz postaciami. Niedługo później Netflix zapowiedział nowe anime w tym świecie i już wtedy wiedziałem, że będzie to dla mnie jedna z najważniejszych premier roku. Scott Pilgrim zaskakuje, jak mówi sam tytuł, to jazda bez trzymanki. Na każdym kroku stawia na głowie wszystkie schematy i pokazuje nam historię, do której będzie chciało się wracać.
Oczekiwać nieoczekiwanego
Serial opowiada o losach 23-letniego Scotta Pilgrima (Michael Cera), któremu pewnej nocy śni się kolorowo włosa dziewczyna. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że niedługo później widzi ją na własne oczy na imprezie. Dowiaduje się, że nazywa się Ramona Flowers (Mary Elizabeth Winstead) i oboje dość szybko zakochują się w sobie. W tej całej beczce miodu łyżkę dziegciu stanowi tzw. Liga siedmiu złych byłych. Jest to grupa ex-partnerów Ramony, którą Scott musi pokonać, by mógł z nią być. Tutaj muszę się zatrzymać, bo odkrywanie tej historii samemu jest największą atrakcją całej produkcji. Każdy odcinek rozwija mitologię tego świata w sposób iście mistrzowski. Nigdy bym się nie spodziewał, że twórcy tak bardzo odejdą od komiksowego i filmowego pierwowzoru oraz dostarczą nam jeden z najlepszych animowanych seriali ostatnich lat. Dla fanów marki będzie to świetnie rozwinięcie motywów, a dla nowych widzów perfekcyjne wejście do świata Scotta i jego pokręconych towarzyszy.
Gatunkowo jest to połączenie komediowego young adult z historią z nurtu whodunnit, gdzie staramy się rozwikłać zagadkę. Jaka to zagadka i czego konkretnie dotyczy, dowiadujemy się dość szybko, więc większość czasu spędzamy właśnie na samej intrydze. Ta struktura pozwala na dogłębne poznanie postaci z otoczenia Ramony i Scotta. Jest to o tyle istotne, że postacie poboczne w swoich poprzednich wcieleniach były dość jednowymiarowe, a tu każdy zyskał wyraźną osobowość.
Trochę inne oblicze Toronto
Serial o dziwo trochę w tytule nagina prawdę, bo przez większość czasu ekranowego nie śledzimy losów Scotta, a właśnie dziewczyny z jego snów — Ramonę. Dzięki temu poznajemy ją bliżej, a także widzimy konkretne wydarzenia z jej perspektywy. Głównie mam tutaj na myśli relacje między nią, a jej byłymi, gdzie znajduje się grono naprawdę barwnych indywiduów jak np. Lucas Lee (Chris Evans), Matthew Patel (Satya Bhabha) czy Gideon Graves (Jason Schwartzman). Każdy z nich to zupełnie inna para kaloszy, co sprawia, że wszyscy znajdą tu postać, z którą będzie im się łatwo sympatyzowało.
Oprócz “ramonowej” części są również Scott i jego przyjaciele, którzy również za sprawą dłuższego metrażu dostają bardzo dobre wątki. Scott jest dość naiwnym człowiekiem, który dopiero z czasem dojrzewa do tego, aby być w poważnej relacji i nie tylko. Jednak z drugiej strony nie można odmówić mu dużego uroku i posiadania takiej dziecięcej radości z życia. Jego paczka natomiast nie ma zbyt rozbudowanych story-arców, skupiają się często na jednym motywie. Jednak patrząc na to, że np. w filmie występowały na przełomie 2 lub 3 planu to nawet takie mini sekwencje sprawiają, że ten świat nie stoi w miejscu. Cały w swoim blasku błyszczy jednak tutaj Wallace Wells (Kieran Culkin), najlepszy przyjaciel Scotta, którego charyzma i zadziorność jest wyczuwalna od razu. Jest on też bohaterem, który sprawiał, że śmiałem się najwięcej podczas oglądania. Jego cięte riposty i kąśliwe komentarze na długo zostaną mi w pamięci. Przy tym wszystkim warto zaznaczyć, że w anime wraca obsada z filmu z 2010 roku i wszyscy są w swoich rolach idealni. Nie mogę znaleźć w głowie postaci, która brzmiałaby źle lub u której czułbym dysonans.
Zobacz również: Muzyczna strona listopada
Scott Pilgrim i jego cudowna animacja
Kiedy zostało omówione wnętrze, trzeba przejść do warstwy zewnętrznej, która jest równie dobra, o ile nie lepsza. Po zobaczeniu pierwszego zwiastuna byłem wniebowzięty tym jaki kierunek artystyczny wybrali twórcy, bo tak naprawdę tylko upłynnili oni komiks Bryana Lee O’Malleya. Modele postaci są dość proste, tak samo jak tła, lecz to w niczym nie przeszkadza. Powiedziałbym nawet, że pozwala to postaciom na mocniejszą ekspresję emocji i możliwość wyrazistszego ukazania wyjątkowości bohaterów. To, co tutaj zasługuje na największą pochwałę to kolory, które przywodzą mi na myśl najbardziej odjechane sny, jakie kiedykolwiek miałem. Najbardziej je widać podczas wszelakiej maści starć, które pojawiają się tu i ówdzie. Sceny walki są też idealnym pretekstem dla animatorów do pobawienia się trochę pracą kamery czy też innymi elementami, aby każda z nich przeskakiwała rekina coraz dalej.
Netflix, daj więcej
Dawno po skończeniu jakiegoś serialu nie miałem takiego przysłowiowego kaca. Dosłownie od momentu zobaczenia napisów końcowych miałem ochotę przebyć tę przygodę jeszcze raz. Mogę być tutaj hurraoptymistyczny, ale ciężko też znaleźć mi większe wady tej produkcji, bo wszystko jest tutaj na swoim miejscu. Od zapadających w pamięć bohaterów przez fantastyczną warstwę wizualną na nieoczekiwanej fabule skończywszy. Dlatego warto zobaczyć przynajmniej pierwszy odcinek i sprawdzić, czy trafia w wasze gusta, a jeśli trafi, to będziecie pochłonięci po uszy. Jest to dla mnie najlepszy serial animowany tego roku i obok Spider-Man: Poprzez multiwersum najlepsza animacja, którą rok 2023 mi zaoferował. Nie pozostaje nic innego jak czekać na drugi sezon.
[Fot.: Collider]