Wielu było takich, którzy zabierali się za próby przeniesienia tekstu Aleksandra Fredry na deski teatralne albo ekrany kinowe. Kończyło się to różnym skutkiem. Mniej lub bardziej udawało się artystom oddać klimat tego ponadczasowego dzieła. Nie wystarczy bowiem bezpośrednie przekazanie tekstu – to jego odpowiednie osadzenie we współczesności daje efekt świeżości i aktualności tematu. Jak ten zabieg udał się aktorom z Teatru Muzycznego w Toruniu? Czy interpretacja wyreżyserowana przez Pawła Aignera zasługuje na miano dobrego spektaklu? Czy podołali wyzwaniu, na którym „polegli” twórcy kinowej adaptacji z Szycem i Żmudą-Trzebiatowską?
Gustaw z kebabem w ręku, czyli uwspółcześniona wersja Fredry
Mamy tu do czynienia z próbą pogodzenia ze sobą klasycznego tekstu z jasnymi odniesieniami do współczesności. Nowoczesne aspekty, które z początku wybijają widza z rytmu opowieści, odgrywają w spektaklu głownie elementy funkcjonalne, posuwając akcję spektaklu do przodu. Wybrzmiewa tu też humor, który w oryginalnym tekście grał główne skrzypce. Nie inaczej jest w interpretacji Pawła Aignera, chociaż tu wektor uwagi zostaje skierowany w nieco innym kierunku. Widzimy Gustawa wracającego nad ranem po zakrapianej imprezy na mieście, który pod połami płaszcza przemyca kebaba (notabene aromat jedzenia unosi się w sali podczas całego spektaklu). Uwspółcześnione są także sprzęty kuchenne, bowiem zamiast kaflowego pieca postaci korzystają z płyty indukcyjnej. Często zaglądają też do zakamarków lodówki, żeby odszukać w niej coś na ząb. Cała scenografia wykorzystana w spektaklu zasługuje na wyróżnienie, jest ona dopieszczona w najmniejszych szczegółach. Cieszy oko i naprawdę pasuje do opowiadanej nam historii. Jest to zasługa uznanego za swój wkład scenografa Wojciecha Stefaniaka, który z Teatrem Muzycznym w Toruniu współpracuje od początku jego istnienia. Opracował on scenografię wyróżniającą się na tle innych i, pomimo licznych ograniczeń, z jakimi mierzyć się musi teatr, nie mamy wrażenia, że przestrzeń jest „kartonowa”.
Stroje nawiązują do czasów, o których pisał Fredro, zinterpretowane zostają jednak „po swojemu” (np. suknia, a do niej trampki). Wszystko to, w interpretacja Magdaleny Gajewskiej. Natomiast w tekście, poza piosenkami (wszak to musical), nie zachodzą większe odstępstwa od oryginału.
Specjalność kuchni studenckiej – wspomniany już przeze mnie kebab – to nie jedyna propozycja kulinarna, z jaką raczą nas twórcy nowych „Ślubów panieńskich”. Skrupulatny widz wyniesie ze spektaklu także przepis na niejedno danie, które zostaje przygotowane przez aktorów na naszych oczach. Dlatego też zalecane jest udać się do teatru po solidnym obiedzie. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że cały spektakl jest jak dobrze skomponowana potrawa – smaczna podczas jej spożycia, ale też syta, pozostawiająca po sobie dobre wspomnienie „pożywienia się kulturą”.
Piosenka na kilka głosów
W musicalowej wersji „Ślubów panieńskich” Aignera wyszczególniona zostaje postać Jana – cichego bohatera opowieści. Jego obecność na scenie jest zauważalna podczas całego przedstawienia, pomimo że pozornie, nie odgrywa on zbyt znaczącej roli. Jego zadania są jednak tym wszystkim, co najlepsze w tym spektaklu – łączą w sobie sprawczość powodującą posuwanie akcji do przodu, z komizmem sytuacyjnym wzbogaconym o stricte rozrywkową ekspresję. Karol Soboczyński wcielający się w Jana ma duży potencjał komediowy. Niekiedy wystarczy jego skrzywiona mina albo wzrok wbity w podłogę, żeby widz zdał sobie sprawę z atmosfery panującej w danej scenie. Te, nierzadko niewypowiedziane na głos dygresje, mają w sobie sporą dawkę głębokich refleksji. Przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Rolą Soboczyńskiego jest tylko – a raczej powinno się powiedzieć, aż – być na scenie. Wywiązuje się z tego zadania bezbłędnie. Na uwagę zasługuje również to, że młody aktor ma ewidentne zacięcie kulinarne – posiłki, o których wcześniej wspominałem, są przez niego przygotowywane na bieżąco podczas spektaklu.
Ciekawa jest również dynamika relacji, jaką zaprezentowali nam inni młodzi aktorzy. W wersji, którą widziałem byli to kolejno: Kamila Najduk w roli Klary, Katarzyna Zając wcielająca się w postać Anieli, Jakub Firewicz jako Gustaw oraz Aleksander Raczek, będący w spektaklu Albinem. Starsze pokolenie bohaterów było reprezentowane przez: Justynę Kacprzycką w roli Ciotki Dobrójskiej i Błażeja Wójcika, grającego Radosta. Na pochwałę zasługuje cała ekipa aktorska, której zgranie i dopasowanie jest zauważalne na deskach teatralnych. Najciekawiej wypada tu relacja Klary z Gustawem, a dzieje się tak za sprawą wyczucia komediowego Jakuba Firewicza, który absurd sytuacji wyolbrzymia do maksimum. Kontrapunktem jest Kamila Najduk – posągowa i wytrwała w złożonych postanowieniach, jednak w pewnym momencie ulega, niestety jej feministyczna natura nie pozwala na okazywanie swoich uczuć na zewnątrz. Aleksander Raczek to z kolei młody aktor, którego znam z musicali biorących udział w ubiegłorocznej edycji festiwalu „Przygrywka” – „Life is Beautiful”. Pisałem wówczas o nim, że ma niesamowitą pewność siebie na scenie. Swoją opinię podtrzymuję po obejrzeniu „Ślubów panieńskich”. Cieszy obserwowanie rozwoju młodego talentu.
Smaczne danie główne
Jestem ciekawy, jak zareagowałby Fredro na interpretację „Ślubów” w wersji z kebabem w ręku. Możliwe, że uznałby to za profanację. Mam jednak przypuszczenia, że autor oglądając zabiegi zespołu Teatru Muzycznego, mógłby bawić się tak samo dobrze, jak widownia.
Spektakl cieszy się sporą popularnością wśród toruńskich widzów. Najbliższe styczniowe spektakle (25-28.01.2024.) zostały w pełni wyprzedane. To najlepszy dowód, że przy najbliższej okazji warto udać się do Teatru Muzycznego w Toruniu.
Kajetan Szmul
Fot. materiały prasowe Teatr Muzyczny w Toruniu