Niezależność w sztuce przybierać może różne warianty. Dla The Stubs można przyjąć, że jest to opcja skrajna, polegająca na nieograniczonej wolności i swobodzie w działaniu. Grają wszędzie, gdzie ich chcą, nagrywają płyty, które umyślnie nie niosą za sobą większego muzycznego postępu, ale w każdy element wkładają mnóstwo serducha. Podczas festiwalu Nada 2024 nadarzyła się okazja, by spytać gitarzystę i wokalistę zespołu o kilka faktów dotyczących aktualnej sytuacji zespołu, oraz spróbować dotrzeć do tego, czym w swojej filozofii jest The Stubs.
Rozpadliście się w 2017 roku. Po reaktywacji, o tym czasie mówiłeś, że „zwariowałeś”…
Już mogę prostować? Ja zwariowałem literalnie, miałem epizod psychotyczny i oszalałem. To było bezpośrednią przyczyną rozpadu zespołu, bo musiałem coś z życia wyeliminować, a ze Stubs było najłatwiej.
W wywiadach po powrocie mam wrażenie, że pokazywaliście swoją pewność siebie, że The Stubs już normalnie działa. Jak to wygląda teraz, po kilku latach funkcjonowania?
Generalnie jesteśmy pewni siebie, bo lubimy to, co robimy i gdy wychodzimy na scenę, to jesteśmy w stanie stanąć za tym, co gramy i kim jesteśmy. Czy jesteśmy pewni siebie jako, nazwijmy to, dojrzali artyści? Pewnie też. Ale czy jesteśmy pewni siebie jako ludzie sukcesu? Pewnie nie, bo nimi nie jesteśmy, bo ten zespół sukcesu nigdy nie odniósł i pewnie nie odniesie. To też pozwala nam w bezkompleksowy i bezroszczeniowy sposób spojrzeć na ten byt, jakim jest Stubs i na nas samych. To też powoduje, że mamy w sobie więcej pewności siebie, a nie frustracji związanych z niespełnieniem.
W ostatnich miesiącach doszło do zmiany w waszym składzie. Łukasza Dadasa na basie zastąpił Dominik Dębowczyk. Został już stałym członkiem zespołu?
Łukasz jest najstarszy z nas wszystkich i pewnie jest ze trzy razy starszy od ciebie (miałby wtedy 69 lat, przyp.red.). Poza tym, z racji wieku bolą go kości, a jeszcze pies odgryzł mu ucho i tam się działy jakieś dziwne rzeczy (śmiech). A tak serio, Łukasz w pewnym momencie stwierdził, że póki co nie chce mieć zespołu w swoim życiu i chce się zająć innymi rzeczami, co jest absolutnie rzeczą do uszanowania przez nas. W rezultacie stwierdziliśmy – „okej to my dalej gramy”. Łukasz powiedział „jasne, że dalej gracie”, więc rozejrzeliśmy się za kimś, z kim chcielibyśmy grać. Uznaliśmy, że chcielibyśmy grać z Dominem, Domino uznał, że chciałby dalej grać z nami i od tego momentu jest stałym członkiem zespołu. Mamy takie myśli, co by było, gdyby Łukasz pojawił się w pewnym momencie i powiedział, że chce grać znowu, i na to też jest jakiś pomysł. W tym momencie jednak osobiście uważam, że to nam nie zagraża.
Zobacz też: Muzyczne iskry w NRD – 10 lat Piranha Music [RELACJA]
Mówicie o tym, że gracie wszędzie, gdzie się da. Zagraliście do tej pory tylko jeden koncert, którego żałujecie. Czy to było Męskie Granie?
Nie, bynajmniej. Rozumiem skojarzenie, bo to też było związane z piwem, ale to był jakiś taki job, gdzie nas usadzili w jakiejś konstrukcji, klatce, i tam miały tańczyć dziewczyny w środku. To miało nosić znamiona estetyki Mad Maxa, ale my zakryliśmy się nogami i mówiliśmy, że my tego nie zagramy wtedy z tymi dziewczynami. Oni byli wkurzeni, my byliśmy wkurzeni, a to wszystko działo się w ogóle w Łodzi (śmiech). W rezultacie ten koncert zagraliśmy i było całkiem fajnie. To nas nauczyło, że jak wchodzisz w jakieś takie szachry-machry z producentami piw, i nie daj boże jeszcze wymyślają to PR-owcy z agencji reklamowej, to trzeba być bardzo uważnym. Ludzie często nie rozumieją naszego etosu, a dla nas to jest bardzo ważne. Jest taki poziom wyjścia z pudełka, który nas onieśmiela i nie lubimy być w takich miejscach.
Na jakich koncertach czujecie się najlepiej? Małe ciasne kluby, czy większe festiwalowe sceny?
Każde z takich wydarzeń ma swój urok i każdy z naszej trójki powiedziałoby ci co innego. Według mnie im więcej napchane ludzi w małym pomieszczeniu, tym łatwiej jest wygenerować taką energię. My ją wtedy dajemy, ludzie zwracają, my się wtedy nakręcamy, oni się wtedy nakręcają i w rezultacie czuję się, jakbym grał w filmie, a to nie byłaby rzeczywistość. O tę energię, niesamowitość, właśnie chodzi, żeby ją wygenerować. Raz się to udaje, a raz nie, ale łatwiej jest to osiągnąć w małych klubach. Pot wtedy kapie z sufitu i jest zupełnie inaczej, niż na takim festiwalu, jak dzisiaj o 19:30.
Akurat z tą godziną trafiliście bardzo fajnie, słońce się wtedy za drzewa już chowa i jest przyjemnie.
Wiesz, my zawsze po prostu wychodzimy i gramy koncert. Ciężko jest nas zdeprymować. Trzeba mieć talent, żeby to się stało i są ludzie, którzy ten talent mają, ale to trzeba być wybitnym. Policzyłbym pewnie na palcach jednej ręki, ile razy graliśmy na zasadzie „niech już to się skończy”, a ten zespół działa już kilkanaście lat.
Dużo zespołów nagrywa płyty po to, by ruszyć w trasę. Po co wam nagrywanie nowych albumów?
Żeby ruszyć w trasę (śmiech). Nie no, to jest zespół koncertowy, który najlepiej się broni na koncertach. Osobiście uważam, że te nagrania z płyt są takie… no są. Lubię też bardzo nagrywać płyty, ale z naszym zespołem jest tak, że żeby przeżyć właściwe The Stubs Experience, to trzeba przyjść na koncert i to zobaczyć. Staramy się, jak możemy, ale z płyt bardzo ciężko to odzwierciedlić. My na pewno nagrywamy płyty po to, żeby grać później koncerty i mieć z czym.
A po co nagrywać muzykę, która specjalnie ma brzmieć niedoskonale i brzydko?
To jest względne i g*wniane brzmienie to jest figura retoryczna, którą myśmy sobie przypasowali do takiego rodzaju brzmienia, które nam się podoba. To brzmienie pewnie opiewa na takie przymiotniki jak „brudne” czy „przesadne”. I tak uważam, że jesteśmy w to średni i są zespoły, które robią to znacznie lepiej, to znaczy brzmią jeszcze bardziej g*wnianie. Czyli jesteśmy słabi w bycie g*wnianymi, ale naprawdę się staramy (śmiech). Tego się nie da wytłumaczyć, pewnie po prostu wiesz, o co chodzi, musiałbym ci teraz puszczać jakieś referencje. Takie brzmienie mamy celowo, bo ono jest związane z pewną organicznością. Nie chcemy być zespołem, który brzmi jak z komputera i ten brud nam w tym pomaga. Chcemy być w tym prawdziwi, żeby to było namacalne i kapiące potem.
Jak jesteście z tym brzmieniowym brudem odbierani w miejscach takich jak na przykład dziś, gdzie publiczność oczekuje raczej czegoś ładnego?
Bardzo różnie. Ja nie lubię rzeczy, które są pośrodku. Albo niech ludzie się w to całkowicie wkręcają i idziemy we wspólne szaleństwo, albo już niech stoją i w nas rzucają papierem toaletowym. Stanie i zastanawianie się, co się ma z tym zrobić, jest bez sensu. Jak ludzie wychodzą z naszego koncertu, to jest to przynajmniej jakieś. I mamy między sobą takie „o zobaczcie, to było dla nich za dużo, hehe”.
Zobacz też: Festiwal NADA 2024 – pierwszy raz w plenerze [RELACJA]
Dlaczego rock and roll w Polsce jest odbierany z rezerwą i ta muzyka nie jest popularna jak w Skandynawii, gdzie takie The Hellacopters potrafi supportować Iron Maiden?
Nie jestem żadnym znawcą, ale mam na ten temat opinię. Jest ona taka, że do rock and rolla trzeba zrzucić z siebie jakieś kompleksy. Musisz wyjść na jakimś luzie, i jeśli tego nie zrobisz, to wygląda pokracznie. Moim zdaniem w ogóle rock and rolla powinni grać ludzie „im głupsi, tym lepsi”. Oni się w ogóle nie zastanawiają wtedy i to jest grane pełną piersią. A jak zaczynasz nad tym za dużo myśleć, a Polacy niestety mają takie tendencje, to właśnie tak to wychodzi. Wcale mnie to nie dziwi, że nie ma dużo dobrych zespołów i że ludzie nie chcą tego słuchać, albo zapominają o tym.
Jesteś w stanie wymienić teraz polskie zespoły, które robią to dobrze?
Jestem w to okropny i ja nic nie pamiętam, ledwo wiem, jak mam na imię…
(Domino dopowiada z drugiego końca pokoju) Moron’s Morons!
Oni są spoko, to prawda. To jest na pewno zespół, który jest bardzo pracowity. Nie jest to w stu procentach moja bajka, ale to jest zespół, na który patrzę i mówię „jazda”.
Za każdym razem, gdy jako The Stubs kończycie koncert, zwracasz się do publiczności. Wymieniasz wszystkich… nazwijmy ich delikatnie, niefajnych ludzi, czyli homofobów, rasistów i innych podobnych. Mówisz, że nie był to koncert dla nich, ale jako że wystali cały występ, to już za późno, zostali na swój własny sposób umoczeni. Czy zdarzyło wam się, że któraś z urażonych osób chciała się z wami po tym skonfrontować?
Pamiętam, jak graliśmy na zamku w Malborku. Krzyczeli do nas wtedy „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”. Nie pamiętam powodu, może dlatego, że miałem tęczowy pasek od gitary, albo bo powiedziałem, że homofobia to nie jest najlepszy koncept. Ale później stali i się bawili świetnie. Studenci to byli.
[Fot.: Dominika Czaja]