Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Złe miejsca i tajemnicze rytuały – Summer Dying Loud 2024 [RELACJA CZ. 2]

Ze wszystkich trzech dni Summer Dying Loud 2024 to piątek był najsłabszym pod względem składu. Pokazały to sprzedaż biletów i zagęszczenie pod scenami na koncertach większych wykonawców. Choć trudniej było znaleźć coś interesującego, niż w pozostałych dniach, nie oznaczało to, że byliśmy skazani na całkowitą klęskę. Dużo działo się w szczególności na małej scenie.

Ci, którym udało się wstać na pierwszy koncert dnia, mieli okazję, by nieźle się pobawić. Warszawski MuuT pomimo niewielkiej liczby osób pod sceną główną i bardzo wysokiej temperatury, zdołał jeszcze mocniej podgrzać otaczającą festiwalowiczów atmosferę. Połączenie rock and rolla, black metalu i punka wypadło spontanicznie i garażowo. Były też utwory z niewydanej jeszcze płyty, które kontynuują styl grupy, do którego bardzo miło było z rana potańczyć.

Zobacz też: Metalowe muzeum i niebezpieczne świątynie – Summer Dying Loud 2024 [RELACJA CZ. 1]

MuuT [Fot.: Małgorzata Chabowska]

Na piątkowe otwarcie Krypty, swoje postpunkowe piosenki wykonywał Zespół Sztylety. Sceniczny żywioł Szymona Szelewy, który żartował między utworami, wychodził z basem w publiczność i skakał po scenie niczym dziki zwierz, jest nie do opisania. Silnie kontrastowało to z emocjonalnymi tekstami i partiami wokalnymi, w których na żywo słychać mnóstwo bólu i rozedrgania. Był to drugi raz, gdy widziałem Sztylety na żywo i po raz drugi nie usłyszałem swojej ulubionej piosenki Hymn Polskiej Kadry Na Cokolwiek. Był to duży zawód, ale myślę, że można to zespołowi wybaczyć.

Zobacz też: Zespół Sztylety: „Chcemy być częścią czegoś nowego” [WYWIAD]

Odkryciem całego dnia był koncert Healthyliving. Trudno dokładnie określić, co gra ten międzynarodowy skład (muzyka może budzić skojarzenia z DOOL), ale robi to dobrze. Nazwa zespołu idealnie koresponduje z tym, co można było poczuć podczas ich koncertu. I nie chodzi bynajmniej o dobrą kondycję fizyczną, a mentalną. Wychodząc z pomieszczenia, w którym znajduje się Krypta, odczuwało się spokój, który spowodowany był pozytywnym przesłaniem płynącym ze sceny.

 

Mała scena w tym roku otrzymała coś, czego brakowało jej podczas dwóch poprzednich edycji – silną klimatyzację. Podczas większości koncertów było przyjemnie chłodno (i za to potężne brawa dla organizatorów!), lecz mimo to na kilku tłum był tak duży, że oddychanie nie należało do najprostszych czynności. Jednym z nich był King Dude, czyli gość, który staje na scenie z gitarą i śpiewa folkowe piosenki od niechcenia. Przez publiczność został przyjęty bardzo ciepło (zaśpiewano mu Sto lat w dwóch wersjach językowych, bo dzień wcześniej miał urodziny), ale nie był to udany koncert. Większość z 45 minut stanowiły różnego rodzaju opowieści, które sprawiły, że był to zupełnie przegadany występ.

Temat konferansjerki został również poruszony w niektórych miejscach internetu wobec Mariusza Dudy z Riverside. W tym przypadku było zwyczajnie bardzo nieśmiesznie (miałem wrażenie, że publiczność na żarty reaguje nerwowym śmiechem), choćby gdy powiedział, że nie wolno mu przeklinać, rzucając następnie brzydkim słowem na k… Wujku, wystarczy. Sam koncert obiektywnie okazał się dobry, choć brzmieniowo bardzo cichy. Niestety, miałem już okazję kilkukrotnie widzieć Riverside na żywo i ten występ zupełnie nie wniósł niczego nowego.

Riverside [Fot.: Małgorzata Chabowska]

Iście pasjonująco w Krypcie swój performance przedstawiła Lili Refrain. Włoszka w pojedynkę, przy użyciu wielu instrumentów, w tym bębna czy dzwonków, wprowadziła publiczność w nieokreślony rytuał, mogący doprowadzić do stanu ekstazy. Pod koniec występu, po umyślnym podkręceniu basu przez Lili w partiach perkusyjnych, dało się poczuć nielekki wiatr na całym ciele. Minusem był jedynie pokaz tego, w jaki sposób artystka korzysta z techniki loopowania. Było to niezwykle urocze, ale wybijające z rytmu całościowego misterium.

Godflesh [Fot.: Małgorzata Chabowska]

Headlinerem piątku był Godflesh. Zespół, który miał ogromny wpływ na wielu wykonawców, nie potrafił mnie dotychczas przekonać na swoich nagraniach studyjnych. Koncert okazał się jednak znakomity. Poczucie przebywania w bardzo brudnym zakamarku okropnej dzielnicy Birmingham nieustannie towarzyszyło mechanicznym dźwiękom elektronicznej perkusji i topornym gitarowym riffom Justina Broadricka. Po tym koncercie zrozumiałem już, że Like Rats to jeden z tych utworów, które trzeba usłyszeć na żywo przed śmiercią.

To druga z trzech części relacji, ostatnia z nich ukaże się w przeciągu kilku dni.

Galeria

[Fot.: Małgorzata Chabowska]