Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Joker: Folie à deux – rozśpiewana niekompetencja Todda Philipsa [RECENZJA]

Joker: Folie à deux to jedna z najgłośniejszych premier tego roku. Od wejścia do kin poprzedniego Jokera minęło pięć lat. Po obsypaniu filmu różnymi nagrodami i jego kasowym sukcesie, oczekiwania wobec sequela były spore. Czy kontynuacja hitu Todda Phillipsa im sprostała? Śmiem wątpić.

O pierwszym Jokerze można powiedzieć naprawdę wiele. Na pewno nie dodam tutaj niczego odkrywczego, ale sam film można już nazwać klasykiem ubiegłej dekady. Pamiętam, jak w 2019 roku byłem na nim w kinie tuż po jego premierze. Wywarł na mnie ogromne wrażenie. Uderzyło mnie nie tylko to, jak bardzo oddziaływała na mnie mroczna scenografia, klimatyczna muzyka czy fenomenalna gra aktorska Joaquina Phoenixa w tytułowej roli, ale przede wszystkim fabuła. Filmów o psychopatach było wiele, ale pierwszy raz doświadczyłem takiej kinowej kreacji kultowej postaci z uniwersum DC Comics. Człowieka poranionego psychicznie i pokrzywdzonego przez los. Osoby zdeptanej przez system, w którym się wychowała. Był to też pierwszy film, który nauczył mnie tego jak odpowiednie nagłośnienie może całkowicie zmienić odbiór seansu. Pamiętam też, że kiedy przygotowywałem się do matury w jednym z programów telewizyjnych, leciało przypomnienie, jak napisać rozprawkę i po jakie teksty kultury warto w niej sięgać. Renomowana polonistka użyła w swojej argumentacji właśnie Jokera.

Kadr z Joker: Folie à deux. [Fot.: Materiały prasowe]

Nic dziwnego, że oczekiwania wobec drugiej części były spore, zwłaszcza po tym gdy pierwsza część zdobyła zawrotną liczbę nagród i przyniosła twórcom około miliarda dolarów w box office. Pamiętam że kiedy natrafiłem na pierwsze newsy zapowiadające sequel to miałem głowie tylko jedno pytanie: po co? Pierwszy Joker, choć pozostawiał w niepewności do końca seansu, miał idealną fabularną klamrę. Z gatunku tych mocno pobudzających do refleksji. Mimo to uznałem, że jednak wypada iść do kina na drugą część. I stało się dokładnie to, czego obawiałem się najbardziej. Dostaliśmy bowiem film stworzony tak bardzo „na siłę”, że w ogóle nie powinien powstać.

Fabuła Joker: Folie à deux jest bezpośrednią kontynuacją poprzednika. Mamy tutaj wgląd w umysł Arthura Flecka (w tej roli znowu fantastyczny Joaquin Phoenix), który za swoje zbrodnie z poprzedniego filmu został osadzony w Arkham State Hospital, gdzie czeka na proces sądowy i poznaje miłość swego życia – Lee (Lady Gaga). I to właściwie tyle, co można powiedzieć o fabule filmu. Historia udaje, że jest czymś bardziej skomplikowanym, niż faktycznie jest. Nie ma tutaj głębi znanej z poprzednika. Jest tylko coś, co można nazwać ekwiwalentem wygaszacza ekranu rozwleczonym na około 2 godziny i 20 minut. Całość sprowadza się do pobytu Arthura w szpitalu, jego płytkiej i niewiele znaczącej relacji z Lee, oraz rozprawy sądowej. Opiszę więc każdy z tych trzech elementów osobno.

Czytaj także: Miłość, wiara, wojna – „Diuna: część druga” [RECENZJA]

Pobyt w szpitalu Arthura jest właściwie naturalną konsekwencją tego, co zrobił. Tutaj nie ma się o co spierać. Ogrom okrucieństwa personelu Arkham jest jednak niemal karykaturalny. Człowiek, który zabił sześć osób, w tym jedną ze swoich ofiar na żywo w telewizji, jest traktowany niczym Jeffrey Dahmer w placówce, która w założeniu ma opiekować się ludźmi niepoczytalnymi i chorymi psychicznie. Można jeszcze powiedzieć, że Arthur Fleck trafił do sekcji o zaostrzonym rygorze, jednak to niczego to nie zmienia w odbiorze. W tym wątku absurd goni absurd. Gdybyśmy mieli chociaż do czynienia z Jokerem znanym z komiksów lub nawet tym wykreowanym przez Heatha LedgeraMrocznego Rycerza… Wtedy dałoby się to jakoś wytłumaczyć. W przypadku tego Jokera wątek więzienny wypada bezsensownie.

Jednym z kluczowych elementów filmu jest relacja Arthura z Lee. Niestety brak tu jakiejkolwiek głębi. Całość sprowadza się do tego, że główni bohaterowie są szaleni i to ich do siebie przyciąga. To tyle. Naprawdę chciałbym dodać od siebie więcej, ale nie mam jak. Nie można się zaangażować w te postaci i widzowi na nich szczególnie nie zależy. Mogę pochwalić tutaj tak naprawdę tylko jedną rzecz: nawet po obejrzeniu Folie à deux nie mamy całkowitej pewności, czy postać Lee istnieje naprawdę, czy to kolejny wytwór wyobraźni Arthura. Kwestia jest na tyle frapująca, że pozwala nieco dłużej rozważać o znaczeniu filmu. W żadnym wypadku nie ratuje to jednak odbioru całości nowej produkcji Todda Phillipsa.

Kadr z Joker: Folie à deux. [Fot.: Materiały prasowe]

Dramat sądowy serwowany nam przez twórców to… dramat. Dwunastu Gniewnych Ludzi to to nie jest, o nie. Całość tego wątku to w zasadzie przemówienia w sądzie, które nie niosą za sobą żadnej puenty. Twórcy silą się na tandetną psychoanalizę głównego bohatera. Konkluzją jest niezwykle głęboki wniosek, czyli „Arthur Fleck to zły człowiek”. Widać tu pewien zamysł – scenarzyści zapewne chcieli pochylić się bardziej nad statusem jego poczytalności. Sama rozprawa miała chyba być też próbą udowodnienia tej toksycznej części widowni, jak bardzo pomylili się przy interpretacji poprzedniej odsłony Jokera. Arthura w żadnym wypadku nie powinno się usprawiedliwiać za czyny, które popełnił – abstrahując już od faktu czy jest on poczytalny, czy też nie. Doceniam podjęcie tematu przez twórców filmu, ale niestety nie udźwignęli tego kolosa.

Na domiar złego Folie à deux usiłuje być musicalem, co także wychodzi co najmniej krzywo. Piosenki nie dość, że ani ziębią, ani grzeją, to jeszcze w ogóle nie odwołują się do fabuły i nie stanowią komentarza do sytuacji na ekranie. Litości, ileż to razy można słuchać utworów, które lirycznie nie zawierają wiele poza „Baby, I love you…”? Trudno pozbyć się wrażenia, że wszystko to jest wyłącznie po to, aby Lady Gaga miała cokolwiek do śpiewania. Jest jej o wiele więcej na ekranie podczas występów wokalnych niż Phoenixa (liczę tutaj zarówno występy solowe jak i duety).

Najlepsze (a może raczej najgorsze) zostawiłem sobie na koniec – finał. Właściwie już teraz trwają dyskusje nad tym, co tam się stało. Próżno szukać tutaj schludnego zakończenia rodem z pierwszej części. Niestety, mamy tutaj do czynienia z finałem z gatunku „zabili go i uciekł”. Zostawia to kwaśny posmak tanich chwytów kina klasy B, nie zaś wyczuwalne nuty serca pierwszorzędnego dramatu osadzonego w uniwersum DC. Efekt jest więc odwrotny do zamierzonego. Ostatnia scena filmu to niemal obraza dla zakończenia pierwszego Jokera. To taka wisienka na torcie, którą można się co najwyżej zakrztusić. Nic nie trzyma się tutaj kupy.

Jest też parę elementów, które potrafię w nowym Jokerze docenić. Są nieliczne, ale jednak. Gra aktorska Joaquina Phoenixa jest jak zwykle świetna, to samo mogę powiedzieć o Lady Gadze. Widać, że aktorzy starają się jak mogą, aby cokolwiek z tego filmu wykrzesać, lecz ogranicza ich ułomny scenariusz. Jest to smutne, bo reszta obsady też robi robotę. Pochwalić mogę Brendana Gleesona w roli jednego ze strażników w Arkham czy Leigh Gilla w roli Gary’ego Puddlesa, który był jedną z nielicznych postaci, której wątek mnie przejął i dał do myślenia. Oprawa muzyczna będąca tłem dla fabuły jest OK, ale w większości składają się na nią utwory znane z pierwszej części. Nie ma tu niczego odkrywczego, ale mimo to brzmi to całkiem nieźle.

Kadr z Joker: Folie à deux. [Fot.: Materiały prasowe]

Joker: Folie à deux to właściwie Joker: Merde a toi. Bez mała największy zawód, jaki przeżyłem w swojej historii kinomana. Jak to jest, że film z czterokrotnie większym budżetem nie ma rozmachu, nie ma prawie żadnych efektownych scen i nie ma konsekwentnej wizji i fabuły? Gdzie właściwie poszedł cały ten budżet? Jak widać, są pytania, na które nie da się łatwo odpowiedzieć. Poczułem się skrzywdzony przez Todda Philipsa na sali kinowej. I to niemal tak skrzywdzony, jak Arthur Fleck w pierwszej odsłonie Jokera.

Więcej aktualności znajdziesz na oficjalnym fanpage’u Radia Sfera UMK.

[Fot.: Alza.cz]