Doczekaliśmy się nowej płyty Yeah Yeah Yeahs. Mosquito z impetem wkracza na rynek i choć minęło kilka lat od ostatniego krążka, wierni fani nadal wyczekiwali tego momentu. W świecie muzyki dużo się zmieniło, również oczekiwania odbiorców są inne. Wygłodniała nowości publiczność postawiła więc dość wysoko poprzeczkę. Czy zespołowi udało się ją pokonać?
Od od pierwszego taktu Sacrilege dość charakterystyczny rys jak dla Yeah Yeah Yeahs, czyli trochę krzyku i rockowo-gitarowy pazur w nieco ugładzonej wersji, bardziej przystępnej dla odbiorcy. Duży plus za tę zmianę. Dalej już trochę mniej ekspresyjnie, ale nadal smacznie. Subway to psychodeliczna kompozycja, jest trochę od niechcenia. Skąpy akompaniament, dość ciekawe efekty dźwiękowe przy wokalu, urzekająco. Nie na długo zaznaliśmy spokoju, ponieważ tytułowe Mosquito wkracza z impetem i energią. Bardzo rytmiczny kawałek, z jeszcze bardziej wybuchowym refrenem oderwie od fotela nawet największych leniuchów.
Cały album jest nieco wolniejszy, może częściej wkrada się chaos. Ciężko nadążyć za tym, co próbuje nam przekazać zespół. Przyzwyczailiśmy się już do indywidualnego stylu Yeah Yeah Yeahs, ich szaleństw muzycznych, ale tutaj w pewnych momentach zahacza on o niekonsekwencje. Album broni się nadal świetnym brzmieniem, efektami dźwiękowymi i eklektyzmem muzycznym. Jak widać, według muzyków pop i elektronika znakomicie się łączą. I nie musi być to wcale mniej atrakcyjne od „czystych” gatunków. Świetnie widać to założenie przy These Paths. Jeden z najlepszych numerów na płycie, który całkiem dobrze radziłby sobie jako singiel. Znakomitym pomysłem przy tym kawałku była również zabawa wokalem przy samym końcu utworu. Wszystko to jest połączone w nienaganny sposób, elementy doskonale się uzupełniają.
Ciężko nadążyć za tym, co próbuje nam przekazać zespół. Przyzwyczailiśmy się już do indywidualnego stylu Yeah Yeah Yeahs, ich szaleństw muzycznych, ale tutaj w pewnych momentach zahacza on o niekonsekwencje. Album broni się nadal świetnym brzmieniem, efektami dźwiękowymi i eklektyzmem muzycznym. Jak widać, według muzyków pop i elektronika znakomicie się łączą. I nie musi być to wcale mniej atrakcyjne od „czystych” gatunków.
Przyszła pora na eksplozję. Area 52 jest punktem kulminacyjnym tej płyty. Totalna swoboda, nieskrępowana chęć krzyku, muzyczny bałagan. Mocny gitarowy początek zwiastuje nieuniknione, zespół rozpędza się na dobre, co słyszymy już w kolejnym Buried. O dziwo, w utworze pojawia się męski wokal – Dr. Octagon, raper znany raczej w węższym gronie odbiorców undergroundowych. Numer wypada na tle całości całkiem dobrze, jest nieco przerażająco, zaskakująco, mrocznie.
Sypie się dopiero pod koniec płyty. Wedding song i najgorsza ze wszystkich Despair są po prostu nijakie. Odstają od reszty kawałków pod każdym względem. Podobno miała to być inspiracja Jesus and Mary Chain, jednak tutaj to zupełnie nie pasuje. Podczas słuchania ma się wrażenie, że kawałki wykonuje inny zespół. Ballady przy akompaniamencie gitarowym? Wszystko w porządku, ale nie przy tej płycie i nie w tym zespole.
Płyta jest dobra, z wyjątkiem ostatnich kawałków muzycy wykonali kawał dobrej roboty. Jest energia, w pewnych momentach zaskoczenie, ale i chwila wytchnienia. Świetne pomysły łączenia elementów z różnych nurtów, eksperymentowania z wokalem i elektroniką. Album godny polecenia.