Już po raz 34. w historii Toruń został stolicą bluesa w Polsce i na dwa dni zjechało do Torunia grono muzyków i ogrom słuchaczy muzyki bluesowej. Nie zabrakło zarówno stałych punktów programu, jak i elementów zupełnie zaskakujących.
Piątek
Prawie że równo o 19:00 na małą scenę w Od Nowie, zlokalizowaną przy barze, wszedł kwartet Falkenblues. Zespół ten zagrał toruńskiej publiczności wiele znanych, klasycznych utworów bluesowych. Utwory takie jak Rock Me Baby B.B. Kinga czy Too Tired Johnnego Watsona z pewnością wprowadziły zgromadzonych w klimat. Same wykonania oraz muzyka były bardzo stonowane. Nie przeszkadzało to jednak wszystkim zgromadzonym w dobrej i rozbujanej zabawie. Publiczność i muzycy bardzo energicznie przeżywali kolejne utwory.
Ogółem publiczność Blues Meetingu głównie składała się z ludzi w wieku dojrzałym, aczkolwiek młodych ludzi też trochę przybyło do klubu studenckiego Od Nowa. Nie powinno to dziwić, w końcu muzyka, która przywiodła wszystkich pod scenę, jest starsza od gitary elektrycznej. Fakt wiekowości bluesa jak i przejścia z kategorii muzyki popularnej w ramy muzyki ambitnej, niszowej kilkadziesiąt lat temu, niejako wymuszają dojrzalszy typ publiki niż na koncertach muzyki współczesnej.
Falkenblues grali swoje wersje standardów, opierając się na gitarze elektrycznej prowadzącego, nie odbiegając znacznie od oryginałów. Było to jednak świetne otwarcie całego wieczoru.
Następny koncert to przeniesienie się na dużą scenę i występ grupy pod nazwą The Talking Harp Blues Band. Koncert zapowiedziany przez prowadzącego jako być może najważniejszy koncert tego weekendu. Trudno się było nim nie zgodzić, gdyż występ ten był ściśle związany z osobą i muzyką ś.p. Dariusza „Kosmy” Chrościelewskiego. Koncert został poprzedzony laudacją na temat tego wybitnego wirtuoza harmonijki, który niestety przedwcześnie odszedł w wyniku wypadku samochodowego w 2011 roku. Wspomniana została jego współpraca z takimi tuzami sceny jak zespół Dżem czy amerykańska grupa Allman Brothers Band. Następnie na scenę wkroczył klasyczny zespół oraz panowie harmonijkarz i skrzypek elektryczny.
Cały koncert został oparty o archiwalną kasetę Chrościelewskiego, na której muzyk zapowiadał kolejne utwory, nadawał im tytuły i tłumaczył ich inspiracje. W ten oto sposób niczym jako żywy, Darek „Kosma” był słyszany między każdym utworem jak na swoim prawdziwym koncercie. Muzycy dali za to prawdziwy popis muzyki energicznej, eksplozywnej i dynamicznej. Co by nie mówić, muzyka Falkenblues była o wiele bardziej spokojna, a tutaj słuchacze wsiedli na muzyczną karuzelę. Tego wrażenia dopełniał fakt wymiennego zastosowania harmonijki i skrzypiec elektrycznych. Ten drugi instrument stanowi ciągle pewną nowość, starczy powiedzieć, że pierwszy raz w życiu widziałem go na żywo. I właśnie dialog między tymi dwoma instrumentami stanowił podstawę tego występu. Oczywiście, gitarzysta prowadzący też miał okazję się wykazać, ale jednak cała uwaga była skupiona na tych instrumentach. a pewno warto zwrócić uwagę na oniryczność niektórych utworów. Był to z pewnością wspaniały hołd dla wielkiego artysty i zapewne faktycznie najważniejszy moment całego festiwalu.
Po tym wspaniałym występie na scenę wkroczyli Blues Fighters. Ten brytyjsko-polski zespół już bardzo zahaczał swoją muzykę o brzmienia wprost rockowe. Muzyka ta z pewnością była najostrzejsza ze wszystkich, jakie były grane dotychczas tego dnia w Od Nowie. Warto jednak zwrócić uwagę na wielokrotnie powtarzane przez wokalistę słowa o tym, jak to zespół Blues Fighters gra „very different stuff”. Łatwo było dostrzec, że jedne utwory tej grupy są klasycznie bluesowe, a inne to prawie jak Led Zeppelin, bardzo rozbujane i po ludzku rockowe. Kolejnym aspektem była oczywiście warstwa tekstowa tych oryginalnych utworów granych przez kapelę. Jak to w bluesie bywa, tematyka kręciła się wokół kobiet. Szczerze to chyba nie było ani jednej piosenki, która nie traktowałaby o sferze damsko-męskiej. No i na zdrowie.
Ostatnim koncertem, którego udało mi się posłuchać był występ duetu Bartoś&Schweigert. Nasz rodak zajął się graniem na gitarze akustycznej i śpiewem a Słowak z niemieckobrzmiącym nazwiskiem grał na harmonijce i na prostym instrumencie perkusyjnym przypominającym drewniane pudło. Blues, który prezentowano tutaj, przypominał blues delty Missisipi. Ten bardzo pierwotny gatunek (grubo ponad stuletni) kojarzony z Charleyem Pattonem został tutaj bardzo dobrze zaprezentowany. Bartoś opowiadał między utworami o swoim doświadczeniu bluesa delty i o tym jak to „pożycza” sobie utwory, które zapoznał od afroamerykańskich muzyków. Koncert ten wprowadził dużo spokoju i senności do Od Nowy po poprzednich dwóch wulkanach, co było miłą odmianą.
[S.H.]
Zobacz też: Klasyka vs nowoczesność – Jazz Od Nowa Festival 2024 [RELACJA]
Sobota
Drugi dzień festiwalu rozpoczęli Onus Blues. Chociaż był to pierwszy występ wieczoru (tym razem rozpoczynający zespół grał na dużej scenie), to sala w większości się zapełniła, a publiczność żywo reagowała. Pierwsze rzędy zajęli fani zespołu, którzy ubrali się odpowiednie koszulki, a także przygotowali specjalny baner – pojawił się podczas jednego z utworów. Wokalista zareagował na tę sytuację niemałym wzruszeniem.
Kwintet prezentował głównie anglojęzyczny, elektryczno-bluesowy repertuar. Pojawiły się jednak polskojęzyczne wyjątki, jednym z nich był ciepło przyjęty Jestem Twoim Aniołem. Choć instrumentaliści (harmonijkarz i gitarzysta) wymieniali się swoimi partiami i wchodzili we wzajemne pojedynki, nie dało się poczuć w ich fragmentach feelingu i swobody. Były to odegrane, wcześniej przygotowane partie, które zabrzmiały kwadratowo i sztampowo.
Największym problemem był jednak drugi z polskojęzycznych przykładów – autorska wersja Zegarmistrza Światła Tadeusza Woźniaka. Zagrana z zupełnym porzuceniem warstwy emocjonalnej, znanej z oryginału. Wyzuta z największej wartości, jaką posiada ten utwór, była profanacją utworu zmarłego w tym roku artysty. To nie jest piosenka do śpiewania z szerokim uśmiechem na ustach, bo w smutny sposób mówi o pogodzeniu się ze śmiercią. Tak na marginesie: nie mam pewności, czy wokalista nie śpiewał „zegarmistrz świata”, zamiast „światła”… Tak czy owak, festyniarsko-zlotowa atmosfera nie przeszkodziła publiczności, by dobrze się podczas tego koncertu bawić.
Znacznie lepiej wypadł drugi zespół – Haze Acoustic Trio. Akustyczny blues, piosenki, które wszyscy znają, radość muzyków towarzysząca granym dźwiękom – w swojej kategorii wszystko było na właściwym miejscu. Wokalista (Krzysztof Młudzik) posiada bardzo głęboki głos i umie go wykorzystywać w taki sposób, by przenieść myśli słuchacza do ciepłego i przyjemnego miejsca. Jeden z trzech muzyków, odpowiadający za harmonijkę Jacek Urlik, czasem wstawał z siedzenia, by wyraziście zagrać swoje solówki. Usłyszeliśmy między innymi Light My Fire The Doors czy Sweet Home Alabama Lynyrd Skynyrd. Lubię słuchać piosenek, które znam.
Nieczęsto zdarza się, żeby na festiwalu muzycznym, który funkcjonuje od ponad 30 lat, był zespół, który pojawia się na każdej (!) edycji. Tortilla (w tym roku w nazwie z +1) na Toruń Blues Meeting wystąpiła po raz 34. Sekstet prezentował autorskie utwory, a część powstała ponad 20 lat temu. Wśród nich pojawił się zadedykowany przez Maurycego Męczekalskiego (gitara) zmarłemu w maju Janowi Ptaszynowi Wróblewskiemu Dzięki Ptaku.
Podczas koncertu wyraźnie zaznaczony był podział na poszczególne instrumenty. Każdy z muzyków miał swój czas na zaprezentowanie fragmentu partii, nikt nie przebijał się do przodu. Nawet głos wokalistki – Poli – był traktowany jak jeden z instrumentów, który uzupełniał się z innymi. Słychać było w jej śpiewie niesamowite umiejętności, a także zapas i swobodę przy wyciąganiu nieco wyższych wokali. W kontekście całości zabrakło może odrobiny szaleństwa, porzucenia tego, co przewidywalne.
Nie był to jednak duży problem, bo następnie na scenę wkroczyło jednoosobowe uosobienie spontaniczności i energii – Eddie Angel. Gość z Wielkiej Brytanii na scenę wskoczył jedynie z przewieszoną gitarą i perkusistą u boku, ale po jednym utworze dołączyli do nich basista i drugi gitarzysta. Ależ to była energia! Muzycznie kwartet oscylował gdzieś między bluesem, hardrockiem i rock and rollem. Lider był we wspaniałym humorze, żartował z publicznością i kolegami z zespołu. Biła od niego aura nonszalanckiej gwiazdy rocka, ale na szczęście ze zdrowym umiarem.
Dwa fragmenty koncertu szczególnie przykuły moją uwagę. Pierwszym z nich był ten, gdy Eddie miał swój czas, by sam jedynie w towarzystwie swojej gitary „opowiedzieć historię” o diable, wilku, złodzieju i jeszcze kilku innych bluesowych atrybutach. Po spokojnym wstępie utwór przerodził się w pełną patosu, ostrą końcówkę. Drugi fragment natomiast to stricte rock and rollowy kawałek, podczas którego gitarzysta Masahiro Todani swoje solo zagrał wśród publiczności. Świetny koncert.
Ostatni zespół przedstawiony został przez konferansjera jako kopia The Blues Brothers. Właśnie tym okazał się Sixtyfive Cadillac. Relacja z koncertu nie jest raczej miejscem na mój wywód dotyczący tego, co prywatnie sądzę o zespołach, których celem jest maksymalne zbliżenie się do oryginału w każdym elemencie. Wspomnę więc tylko, że w swojej lidze zespół z dużą liczbą muzyków na scenie zrobił to, co powinien. Dwóch wokalistów ubranych było w garnitury, krawaty, ciemne okulary i kapelusze, a sekcja dęta ruszała się wspólnie wedle wcześniej ustalonej choreografii. Publiczności bardzo to odpowiadało i mimo późnej pory tańce były niezwykle żwawe.
To nie był jednak koniec… Po koncertach, na małej scenie miało rozpocząć się jam session. Do której trwało? Co się tam działo? O tym wiedzą tylko nieliczni i najwytrwalsi. Następna okazja, by to sprawdzić, nadarzy się dopiero za rok.
[K.Ch.]
Materiał współtworzyli Stanisław Humienny i Kacper Chojnowski.
[Fot.: Jakub Goschorski]