Koniec świata to temat dla filmowców wdzięczny. Czasem apokalipsa ma na celu przekazanie głębszej treści, częściej jednak – to po prostu atrakcyjne wizualnie kino katastroficzne w skali maxi.
Facet demolka
I nie ukrywajmy – ten drugi sposób ukazania końca świata jest o wiele częstszy, a specjalizuje się w nim niejaki Roland Emmerich. Początkiem jego apokaliptycznego maratonu jest „Dzień Niepodległości”, w którym na Ziemię czyhają kosmiczni najeźdźcy, których jedynym celem jest planetę złupić, wyeksploatować do cna przyczyniając się przy okazji do zagłady ludzkości, by następnie odlecieć ku kolejnemu nieszczęsnemu ciału niebieskiemu. Zagłada nie nadchodzi dzięki wspólnym wysiłkom specjalisty od telekomunikacji Jeffa Goldbluma, prezydenta Billa Pulmana i pilota myśliwców Willa Smitha.
8 lat po „Dniu Niepodległości” Emmerich postanowił po raz kolejny zniszczyć cywilizację. Tym razem z przekazem ekologicznym. „Pojutrze” traktowało bowiem o tym, że w skutek globalnego ocieplenia Ziemię nawiedza … kolejna epoka lodowcowa. Brzmi dość zaskakująco, nie prawda? Jednak afera klimatyczna jest wytłumaczona w sposób wyjątkowo przekonywujący. W skutek ocieplenia klimatu rozpuszczają się czapy lodowe uwalniając pokłady słodkiej wody,które zakłócają działanie prądów morskich. Ja w to uwierzyłem, tym bardziej, że przekonywał mnie do tego Denis Quaid, grający-oczywiście- jedynego naukowca, który serio traktował zagrożenie. I tym razem ludzkość dostaje niezły łomot, ale udaje jej się przetrwać.
3 lata temu Emmerich przeszedł sam siebie. Film o banalnym, ale chyba najlepszym z możliwych, tytule „2012”. W poprzednich produkcjach było ciężko, „Dzień Niepodległości” to destrukcja kilkudziesięciu ważnych miast, „Pojutrze” – skucie lodem połowy globu, „2012” to już festiwal destrukcji na maksa. Ziemia wali się na naszych oczach. Oglądamy tę masową demolkę jaką nasza Matka Ziemia zgotowała swoim ludzkim dzieciom zachwyceni drobiazgową szczegółowością połączoną z niesamowitym rozmachem grozy zniszczenia.
Emmerich nie byłby jednak sobą, gdyby nie pozwolił przeżyć swoim bohaterom nawet ostatecznego upadku cywilizacji.
To właśnie kino, które jest wizytówką Emmericha: nakręcone z niesamowitym rozmachem, piękne pod względem wizualnym, ze świetnymi efektami specjalnymi. Zarazem – wyjątkowo naiwne. Kiedy napisy początkowe zdradzają nam, że za kamerą stanął Roland Emmerich wiadomo już, że szlachetna ludzkość i jej najświatlejszy przywódca czyli prezydent USA będą musieli zmierzyć się z nieokiełznanymi siłami dzikiej natury i nie ważne jaka będzie skala zagrożenia człowiek i tak przetrwa, by budować lepsze nowe na gruzach starego. W gruncie rzeczy są to filmy z przesłaniem pozytywnym, napawającym nadzieją.
Jeden koniec, różne spojrzenia
Inne podejście do kwestii przedstawia Lars von Trier. Dla niego koniec świata w filmie „Melancholia” jest tylko przyczynkiem do przyjżenia się nam samym. Tu najistotniejsza nie jest zbliżająca się nieuchronnie apokalipsa tylko wewnętrzny dramat jednostki. O ironio ten filozoficzny film z Kristen Dunst ma pod tym względem sporo wspólnego z dość prostą komedią „Przyjaciel do końca świata”, który ukazał się na ekranach polskich kin w lipcu tego roku. Komedia przedstawia nam historię Dodge’a i jego sąsiadki Penny, którzy ruszają w ostatnią podróż przed nieuchronnym Końcem w celu odnalezienia dawnej miłości Dodge’a. Tymczasem w trakcie jej trwania między dwojgiem rodzi się uczucie. Taki koncept łączący kino drogi i kino apokaliptyczne wychodzi, prawdę mówiąc, dość średnio, bo w efekcie ani jedna ani druga klisza tutaj nie przekonuje.
A co potem?
Filmy, o których mówiłem skupiają się głównie na tym jak świat się skończy, a cywilizacja upadnie. Są jednak twórcy, którzy decydują się pokazać co będzie dalej z tymi, którym jakimś cudem udało się przeżyć. Większość twórców kina postapokaliptycznego czerpie duchową inspirację z kultowej serii „Mad Max” , która zrobiła z Mela Gibsona międzynarodową gwiazdę. Obraz George’a Millera ukazuje świat, w którym najważniejszym dobrem jest paliwo, a posiadanie pojazdu określa status społeczny. Max którego gra Gibson przemierza samotnie opustoszałe szosy pilnując porządku. Gdy zabija szefa motocyklowego gangu, jego życie zmienia się nie do poznania.
Mad Max doczekał się dwóch kontynuacji, a premiera remake’u filmu przewidziana jest na przyszły rok. Mad Max ustalił jednak co najważniejsze kanon przedstawiania postapokaliptycznego świata w filmie.To obraz jałowej pustyni przemierzanej przez samotnych wędrowców, rządzonej przez lokalnych watażków i pełnej degeneratów, gdzie przedmioty codziennego użytku stają się dobrami najważniejszymi.
Garściami z tej koncepcji czerpie film „Księga Ocalenia”, który na tle postapokaliptycznego krajobrazu przedstawia historię Eliego, samotnego wędrowcy granego przez Denzela Washingtona. Eli jest prorokiem Nowej Ery, dosłownie, bowiem jego wędrówka jest podyktowana głosem Boga, który rozkazuje mu nieść na wschód ostatni egzemplarz Biblii. Eli w swojej misji musi przeciwstawić się Gary’emu Oldmanowi, władcy jednego z nielicznych małych miasteczek, który wierzy, że posiadanie Pisma Świętego pozwoli mu sięgnąć po większą władzę.
Film, który trafił zapewne do konserwatywnej części nie tylko amerykańskiego społeczeństwa stara się przekazać nam, że to co najważniejsze dla naszej cywilizacji to nie przedmioty materialne a przede wszystkim fundamenty moralne, etyczne, spuścizna kulturowa, która czyni nas ludźmi.
Innym filmem, dość przewrotnie czerpiącym z madmaxowej koncepcji jest obraz „Wodny Świat”. Przewrotnie, bo zamiast pustyni pisaku, mamy pustynię wody. I znów znany schemat : samotny bohater – w tym przypadku Kevin Costner – przemierza bezkresny świat od jednego osamotnionego miasta do drugiego, odnajduje coś co niesie ludzkości nadzieję – w tym wypadku jest to tatuaż na plecach dziewczynki z wyrysowaną mapą wiodącą do ostatniego skrawka suchego lądu , bohater musi o to coś walczyć z małym tyranem rządzącym degeneratami, w tej roli Denis Hopper, by w końcu dotrwać do happy endu.
Na dnie puszki Pandory
Te wszystkie zbudowane na jednym archetypie opowieści mają w sobie coś z historii znanych ze Starego Testamentu. Ot mamy bohatera wybranego przez los, który wcale a wcale nie ma ochoty być pomazańcem, jednak okoliczności zmuszają go do wypełnienia misji, ostatecznie jego poświęcenie i trud przynoszą lepsze jutro nie tylko jemu, ale przede wszystkim tym , których bohater ciągnie za sobą uciekając przed upadającym światem ku lepszemu dniu jutrzejszemu. Trochę jak biblijni patriarchowie, Abraham uchodzący z Sodomy czy Mojżesz wyprowadzający Izraelitów z Ziemi Egipskiej.
Te schematy tak mocno wbiły się w naszą kulturową świadomość, że takiego właśnie ratunku oczekujemy także po ewentualnej apokalipsie. I to jest chyba najważniejszy powód dla którego oglądamy filmy o tym co się stanie po zagładzie cywilizacji – napawają nas nadzieją, że przetrwamy mimo wszystko i że znajdzie się taki pomazaniec losu, który nas, ludzi poprowadzi. Nawet gdy świat wokół będzie już tylko ruiną.