Nu metal umarł w butach. Gatunek przeżywający swoje 15 minut na przełomie XX/XXI wieku, dziś jest już kompletnie przerobionym, wyzutym, zapomnianym i bezużytecznym tematem. Daje się czasem co prawda usłyszeć o sporadycznych próbach powrotu większych „gwiazd” tego gatunku (Limp Bizkit, P.O.D, Korn) , ale najczęściej kończą się one bardziej lub mniej spektakularną klapą. Z większym powodzeniem grają jedynie ci kompletnie przebranżowani (Slipknot, Linkin Park, Papa Roach), chociaż i oni największe sukcesy mają już raczej za sobą.
Zawsze jednak w amerykańskiej, nowoczesnej muzyce metalowej funkcjonowała grupa kapel grająca nieco „obok” głównego nurtu new urban metalu, liga (choć powszechnie z nu metalem kojarzona) mająca do zaoferowania nieco więcej niż tylko szablonowe łączenie rapu z obniżonymi dźwiękami gitar. Przykłady takich zespołów jak Godsmack, Disturbed, Drowning Pool, Rob Zombie, Stone Sour, czy omawiany Five Finger Death Punch, pokazują, że można było kryzys amerykańskiego, nowoczesnego grania przetrwać, nie zmieniając przy tym stylu czy muzycznej przynależności. FFDP zasługuje na pochwałę tym bardziej, że zaczynał swoją przygodę z tą stylistyką w czasie, gdy ta już na dobrą sprawę dogorywała.
Czwarta płyta słusznie kojarzącej się z nazwy z filmem Quentina Tarantino grupy to solidna pozycja. Szybkie, nacechowane groovy brzmieniem, przebojowe granie, wzbogacone o stadionowe, wpadające w ucho refreny oraz niezłe popisy instrumentalne wioślarzy (znane z trzech poprzednich płyt FFDP) to podstawa praktycznie każdego utworu na płycie. Czasem jest co prawda lepiej, czasem trochę mniej, ale w ostatecznych rozrachunku krążka słucha się z dużą przyjemnością.
Zaczyna się z przytupem, kapela zaprosiła bowiem do otwierającego Lift Me Up samego Roba Halforda, dzięki któremu numer nabrał cech nowoczesnego heavy metalu. Kolejne duże nazwisko pojawia się w utworze I.M.Sin, w którym rozwrzeszczanego Ivana Ghosta Moodiego wspomaga sympatyczny Brazylijczyk znany doskonale miłośnikom cięższego grania ze swoich wyczynów w Sepulturze, Soulfly czy (ostatnio) Cavalera Conspiracy. Przyznać trzeba, że wyszło całkiem ciekawie. Kolejne Watch You Bleed, You, czy Wrong Side of Heaven należy również zaliczyć do bardziej udanych kompozycji. Trochę nudy pojawia się przy okazji Mama Said Knock You Out (koszmary nieudanego łączenia rapu z hard rockiem wracają), czy Diary of a Deadman, ale cóż wszystkiego mieć nie można.
Szybkie, nacechowane groovy brzmieniem, przebojowe granie, wzbogacone o stadionowe, wpadające w ucho refreny oraz niezłe popisy instrumentalne wioślarzy (znane z trzech poprzednich płyt FFDP) to podstawa praktycznie każdego utworu na płycie.
Na zapisanie po stronie zalet muzyki FFDP niezmiennie zasługują popisy wokalne frontmana – Ivan Moody to bowiem zarówno utalentowany krzykacz (sprawdziłby się doskonale w stylistyce hardcore – co szczególnie słychać w zamykającym płytę Dot Your Eyes, w którym gościnnie wystąpił Jamie Jasta z Hatebreed) jak i potrafiący ładnie odśpiewać czyste partie wokalista. Dobre wrażenie robią również gitarzyści, którzy obok ciekawych riffów, potrafią odgrywać także świetne solówki. Minusem są niewątpliwie słabsze kompozycje, które mogłyby z powodzeniem się na płycie nie pojawić oraz fakt powtarzania się utworów (raz zagranych samodzielnie przez zespół, raz z udziałem gości).
Fajna, zgrabna i ciekawa – tak, mimo wad, w trzech słowach można „The Wrong Side Of Heaven And The Righteous Side Of Hell – Volume One” opisać. Kategorycznych przeciwników krążek z pewnością nie przekona, ci lubiący czasem poobcować z łatwą, niezobowiązującą, letnią muzyką mogą jednak po płytę śmiało sięgać.
7/10 by Synu.